Yukata zsunął ostatni plik papierów na środek idealnie uporządkowanego biurka, starannie wyrównując krawędzie. Cichy szelest arkuszy był jedynym dźwiękiem w niemal sterylnym pomieszczeniu, gdzie zapach tuszu i skóry mieszał się z ledwo wyczuwalną nutą zielonej herbaty z niedopitej filiżanki. Zachodzące słońce leniwie zaglądało przez rolety, rzucając geometryczne cienie na połyskliwy blat. Zegarek na ścianie wskazywał późne popołudnie a czas zdawał się tu płynąć w innym tempie – wolniej, dokładniej, bardziej bezlitośnie.
Drzwi do gabinetu Akihito otworzyły się bezszelestnie a w ich progu stanął Misaki, zlany potem jak po intensywnym treningu, choć w rzeczywistości przeszedł jedynie kilkumetrowy odcinek korytarza. Jego koszula przylegała do ciała a twarz miał zarumienioną, jakby ledwo uszedł z życiem. Oddychał płytko, masując dłonią brzuch z wyraźnym grymasem bólu.
Yukata uniósł jedną brew, nie odrywając jeszcze wzroku od dokumentów, po czym rzucił mu znaczące spojrzenie spod równo przyciętej grzywki.
– Zgaduję, że znów był opieprz, hm? – spytał tonem, który nie potrzebował odpowiedzi, choć w jego głosie pobrzmiewała nuta współczucia.
Misaki tylko przytaknął, odchylając głowę i zaciskając powieki, jakby próbował powstrzymać mdłości. Wciąż trzymał się za brzuch, jakby właśnie przyjął cios w wątrobę.
– Problemy żołądkowe? – dopytał Yukata z odrobiną zainteresowania, teraz już całkiem skupiając na nim spojrzenie.
– Nie... – wymruczał Misaki. – Ale ostatnio... coś kręci mnie w brzuchu zawsze, jak mam jechać z raportami do pana Aki... – urwał w pół słowa i chrząknął nerwowo. – Do Oyabun (Ojca), oczywiście.
Poprawka padła szybko, ale nie umknęła Yukacie. Jego usta drgnęły w subtelnym, chłodnym uśmiechu – nie było w nim kpiny, raczej łagodne zrozumienie, jakby mówił: nie tylko tobie trudno jest się przestawić. Skinął głową lekko, nie komentując więcej.
Misaki zebrał się w sobie, kiwnął głową w geście pożegnania i zniknął za drzwiami, zostawiając za sobą ledwie wyczuwalny ślad nerwowości. Yukata spojrzał jeszcze raz na papiery, które trzymał w dłoniach. Przypomnienie o obowiązkach wróciło szybko, niczym uporczywy dzwonek alarmu. Westchnął cicho, przeciągając dłonią po marginesach teczek, niemal pieszczotliwie, jakby wyczuwał pod palcami wagę tego, co miał za chwilę zanieść do gabinetu.
Trzeba było przyznać – mimo wstępnego dystansu, jaki czuł do nowego Ojca, z czasem jego szacunek wobec Akihito urósł niemal do podziwu. Młody, cholernie młody jak na tę pozycję, a mimo to bardziej poukładany niż większość starców, którzy próbowali grać w Yakuzie przez pół życia.
Był surowy, wymagający, potrafił zmiażdżyć samym spojrzeniem, ale równocześnie... potrafił słuchać. Nie rzucał decyzji na wiatr, analizował. Myślał. Nie podnosił głosu bez potrzeby, ale gdy to robił – milkło wszystko a świat zdawał się drżeć w posadach. Umiał rozwiązywać konflikty, zanim w ogóle się rozpaliły. Trzymał wszystkich w ryzach. Twardo. Bezlitośnie. Trzymał ich za twarze, żeby nie powiedzieć – za jaja.
I o dziwo, niemal każdy z łączników rodzin, który przychodził z raportami, z czasem zaczynał uskarżać się na dolegliwości żołądkowe. Dziś Misaki. Wcześniej Hayato. Jeszcze wcześniej Shin. Jakby ich brzuchy wiedziały wcześniej, że będą musieli stanąć twarzą w twarz z kimś, kto nie wybacza głupoty.
A jednak Yukata cenił Misaki'ego. Mężczyzna był lojalny. Oddany. Nieugięty, mimo upadku, jaki go spotkał. Kiedyś był cieniem samego Drake'a, poruszał się jak duch, szybki, sprawny, cichy. Ale po postrzale – po tym, jak dłoń odmówiła posłuszeństwa – został tylko papier, segregatory i raporty. A jednak nie marudził. Nie jęczał. Robił, co do niego należało. Yukata lubił takich ludzi. Użytecznych. Cichych. Lojalnych.
Oparł dłonie na dokumentach, przeciągnął palcem po ich grzbiecie. Spojrzał na drzwi do gabinetu i przełknął ślinę. Zabolało. Czyżby i jego dopadał stres, gdy tylko miał stanąć przed swoim szefem? To było tak niedorzeczne. Przecież był pewien, że wykonał swoją pracę perfekcyjnie i Akihito nie znajdzie w niej błędów. Czemu więc, otwierając drzwi jego gabinetu, czuł się jakby wkraczał do leża tygrysa?
Uchylił ciężkie, dębowe skrzydło i wszedł do środka bezgłośnie jak zawsze – Yukata miał wyjątkowy talent do poruszania się bezszelestnie, co dla niektórych bywało błogosławieństwem, a dla innych przekleństwem. I wtedy go zobaczył.
Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że trafił do złego pomieszczenia – do jakiejś prywatnej nory zmęczonego życiem biznesmena, a nie do biura najgroźniejszego człowieka w Japonii. Akihito rozciągnięty był na skórzanej kanapie, jedną nogę opierając o brzeg stolika. Jego koszula była rozchełstana, krawat zwisał mu luźno niczym po godzinach nieudanego spotkania, powieki miał przymknięte jakby drzemał... lub właśnie oddawał się beztroskiej kontemplacji. Palce leniwie trzymały tlącego się papierosa, którego żar rozświetlał jego profil ciepłym, pomarańczowym światłem. A przecież w całym budynku palenie było kategorycznie zakazane. Zaś na niskim stoliku obok stała otwarta butelka whisky – ta dobra, z górnej półki, sprowadzana ze Szkocji – i na wpół opróżniona szklanka, w której lód zdążył już niemal całkowicie się rozpuścić.
Na czole Yukaty, niczym powolny grzmot zapowiadający burzę, pojawiła się znajoma, pulsująca żyłka. Jego twarz pozostała jednak kamienna, lodowata – tylko ta jedna, zdradliwa żyłka wskazywała na głęboko skrywaną irytację.
Co on mówił przed chwilą o sumienności i nienagannej postawie swojego szefa? Piękne słowa. Szlachetne ideały. I oto leżały rozmazane jak rozlany atrament... tu, na tej cholernej kanapie, z papierosem i whisky w roli głównej.
Odchrząknął głośno – bardzo głośno – i z wyraźnie kontrolowanym impetem rzucił plik dokumentów na biurko. Huk rozszedł się w powietrzu a drewno pod stertą papierów wydało z siebie żałosny jęk.
Akihito uniósł głowę z ociąganiem, jakby właśnie brutalnie wybudzono go z błogiego snu. Jednym okiem spojrzał na Yukatę – tym leniwym, znudzonym, lodowato chłodnym spojrzeniem, które zdołało kiedyś uciszyć pokój pełen gangsterów.
– Jesteś zbyt głośno – mruknął z wyrzutem, zaciągając się papierosem i przymykając ponownie powiekę.
Yukata zsunął okulary niżej na nos i wyprostował się jeszcze bardziej.
– Czemu pan pije, skoro mamy jeszcze tyle pracy? – zapytał ze spokojem w głosie.
Akihito parsknął cicho – kpiąco, bez grama wstydu.
– Jesteś moją matką, Yukata? – spytał z przekąsem. – Nie zamierzam się przed tobą tłumaczyć.
Zaciskając usta w cienką, bladą linię, Yukata odpowiedział chłodno, niemal bezbarwnie, choć w jego słowach pobrzmiewało coś ciężkiego:
– Drake jeszcze się nie odezwał... prawda?
Przez moment w pomieszczeniu zapanowała cisza, którą przerywał jedynie ledwo słyszalny dźwięk żaru przesuwającego się po bibułce papierosa. Akihito zaciągnął się raz jeszcze i wypuścił dym z westchnieniem.
– Zbyt dobrze mnie znasz – stwierdził.
– Po prostu potrafię czytać ludzi – asystent odpowiedział wzruszając ramionami. – I wolałbym, żeby szef podpisał te dokumenty, zanim zdecyduje się „wyjść wcześniej". To sprawy niecierpiące zwłoki.
Akihito westchnął z przesadnym dramatyzmem, jakby cały świat był jednym wielkim ciężarem, którego nie zamierzał już dźwigać. Usiadł w końcu prosto, odgarniając niesforny kosmyk z czoła i spojrzał na Yukate z mieszaniną znużenia i rozbawienia.
– Jak na zwykłego asystenta, wyjątkowo się rządzisz – zauważył.
Yukata uśmiechnął się chłodno. To był jego charakterystyczny uśmiech – taki, który nigdy nie sięgał oczu a jednak był wyrazem pewnej dozy sympatii.
– Taka już moja rola, szefie.
Skłonił się krótko, elegancko, jak samuraj z innej epoki, po czym wymownie skinął głową w stronę dokumentów, które leżały i czekały na podpis. I wyszedł. Dopiero poza zasięgiem spojrzenia szefa pozwolił sobie na ciche, ciężkie westchnienie. Zdjął okulary i potarł nasadę nosa, jakby próbował odgonić nie tylko zmęczenie, ale i frustrację.
– Zdecydowanie za młody... – mruknął sam do siebie i wrócił do swoich obowiązków.
Stalówka pióra ślizgała się po papierze niemal automatycznie, prowadząc za sobą kolejne podpisy, niczym nóż kata skreślający losy całych rodów. Akihito siedział pochylony nad biurkiem, wyglądając jak cień samego siebie. Oczy miał zamglone, powieki ciężkie jak ołów, a ramiona bolały go od napięcia, które kumulowało się przez ostatnie godziny... dni... tygodnie. Właściwie to sam już nie wiedział. Czas przestał być dla niego czymkolwiek innym niż kolejnym punktem w grafiku.
Nie czytał co miał przed sobą. Już dawno przestał. Mógł właśnie podpisywać zgodę na egzekucję dalekiego kuzyna z Hokkaido, przydział nowej dzielnicy handlarzom dopalaczy albo sprzedaż własnej nerki za flaszkę importowanej whisky. Miał to gdzieś.
Był tak potwornie zmęczony, że jedyne, o czym naprawdę potrafił teraz myśleć, to powrót do domu. Do ciszy. Do światła rozlewającego się miękko na drewnianych panelach w korytarzu. Do wygodnego łóżka i ciepła, które może znów poczuje jutrzejszego poranka, jeśli Drake zdąży wrócić. Musiał się wyrobić. Przecież kazał mu złożyć raport osobiście.
Akihito westchnął, podsuwając sobie kolejne kartki. To nie tak miało wyglądać. Kiedyś zarządzanie rodzinami wydawało się łatwe. Siedział w domu, rozkładał się wygodnie w fotelu, a staruszek Nakamura, niczym żywy filtr, przerabiał dla niego wszystkie problemy i spory, zanim zdążyły dotrzeć do jego uszu. A teraz? Teraz wszystko przechodziło przez niego.
Spory handlowe, terytorialne, osobiste, emocjonalne, idiotyczne...
– Czy tym idiotom wydaje się, że jestem ich psychoterapeutą?! – pomyślał z irytacją, bazgrząc podpis na kolejnym druku.
Stary Kobayashi znowu miał pretensje do grupy Asayake, że niby patrolują za dużo. Za często. Za blisko. Bo przecież powinni udawać, że nie widzą, kiedy jego ludzie łamią porozumienie i handlują poza wyznaczoną strefą. Nie powiedział tego wprost, oczywiście, ale Aki znał te gierki. Czytał między wierszami szybciej, niż sam był w stanie pisać.
Ludzie Yoshidy znów okradli hangary Sasaki. Towar niby zabezpieczony, ale tylko teoretycznie. Aki był wręcz gotów przyznać im rację – tak licho pilnowane skrzynie aż wołały: „weź mnie". Ale oczywiście, nie mógł tego powiedzieć. Musiał pozostać ponad tym. Bezstronny, chłodny, sprawiedliwy. Jak sędzia z czasów Edo. Albo robot.
A ten konflikt w Taito... Naprawdę? Watanabe i i Ito pokłócili się o dziwkę? Nie, no dobra – kobietę lekkich obyczajów – ale serio? Cała cholerna strzelanina w klubie z powodu baby, która i tak leciała tam, gdzie więcej sypnęli? Nie mogli dać sobie po razie w twarz, jak prawdziwi faceci, i rozejść się do swoich loży?
Akihito przetarł twarz obiema dłońmi, czując jak palce ocierają się o kilkudniowy zarost. Pióro w końcu zostało odrzucone na blat z cichym brzdęk, zostawiając po sobie kilka kropel atramentu. Podpisane. Wszystko.
Poczuł ból w nadgarstku, barku i głowie. Ciało buntowało się przeciwko kolejnemu dniu władzy. Ale z drugiej strony, co miał zrobić? To była jego rola. Jego wybór. I choć był już zmęczony do granic, jutro znów pojawi się w biurze, znów przeczyta te idiotyczne raporty, znów rozstrzygnie spór o jakieś przeklęte pudełko z bronią albo flaszkę sake.
Wstał powoli, przeciągnął się z cichym jękiem i spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Było już dawno po dwudziestej drugiej, więc przekroczył swój zwyczajowy czas pracy o ponad cztery godziny, nawet nie wiedząc kiedy. Jego chłopcy dawno zjedli już kolację, znów bez niego. A jego przyjaciel powinien właśnie kończył spotkanie, od którego mogło wiele zależeć. Czy utrzymają się na koreańskim rynku? Czy choć zwróci im się to co już zainwestowali w tę ekspansję?
– Wróć, Drake. Chcę cię w końcu zobaczyć, usłyszeć ten twój zgryźliwy ton. Chcę, żebyś mnie stąd wyciągnął, choćby za kołnierz...
Z tymi myślami zgasił światło i wyszedł z gabinetu, zarzucając marynarkę niedbale na ramiona. Za nim został tylko zapach tytoniu, stos podpisanych wyroków... i jeden pusty fotel, który wciąż nie do końca do niego pasował.
W przestronnym salonie posiadłości Akihito panował półmrok, rozświetlany jedynie bladym światłem ekranu telewizora. Na ekranie śmigały kolorowe samochodziki, kończąc ostatnie okrążenie wyścigu w neonowym Tokio. I znów – jak zawsze – Ryunosuke przegrał. Pad w jego dłoni opadł bezwładnie a siedzący obok Kaname parsknął śmiechem, zrzucając nogi z podnóżka i triumfalnie odkładając swój kontroler.
– Znów cię zrobiłem, Książę! – zawołał, nie kryjąc satysfakcji.
– Czasem myślę, że używasz jakich cheat'ów – burknął Ryu, opierając łokieć o podłokietnik i masując kark. – Albo po prostu starzeję się szybciej, niż przypuszczałem.
Na te słowa Makoto, który dotąd siedział spokojnie z herbatą w ręku, wstał i przeciągnął się z lekkim westchnieniem.
– No dobra chłopaki, koniec zabawy. Wybacz Książę, ale pora byśmy poszli spać – zakomunikował.
Kaname jęknął teatralnie i od razu spojrzał pytająco na Ryunosuke, unosząc brwi i robiąc oczy jak zbity pies.
– Naprawdę musimy?
– Tak, musimy – odpowiedział Lu, jeszcze zanim Makoto zdążył otworzyć usta. Jego ton był spokojny, uprzejmy, ale nie pozostawiał miejsca na negocjacje. – Rano każdy z nas ma swoje obowiązki.
Kaname spuścił wzrok i przez moment wyglądał, jakby zastanawiał się, czy jeszcze nie podjąć próby przekonania "starszego brata" do zmiany decyzji. Ale Ryunosuke tylko wyciągnął dłoń i potargał mu włosy z ciepłym uśmiechem.
– Trzeba się wysypiać, Kaname. Inaczej nie urośniesz – zażartował.
– Ej! Mam już osiemnaście lat! – naburmuszył się chłopak, wyciągając się dumnie jakby chciał dodać sobie centymetrów. – Już nie rosnę!
Ryu uniósł brew i udał zdziwienie.
– Osiemnaście? Daj spokój, wyglądasz mi raczej na szesnaście. Kiedy to się stało?
– W zeszłym miesiącu... – wymamrotał Kaname, odwracając wzrok i zerkając na własne dłonie, nagle tracąc humor.
Prawdziwe zaskoczenie przemknęło przez twarz Ryunosuke. Zmarszczył brwi, przysiadając się bliżej.
– Dlaczego nic o tym nie wiem? Takie rzeczy trzeba opijać!
Zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, Lu odezwał się cicho.
– Pan nie zgodził się na przyjęcie – przyznał.
Kaname od razu podniósł głowę, jakby chciał naprawić to, co właśnie zabrzmiało zbyt oschle.
– To dlatego, że Pan jest bardzo zajęty. Naprawdę bardzo... To pewnie mu umknęło, nie chciał źle... – przekonywał, choć raczej sam w to nie wierzył.
Makoto rzucił porozumiewawcze spojrzenie Lu, po czym zaklaskał w dłonie.
– To wszystko oznacza jedno: pora spać. Marsz, zanim zmienię zdanie i każę wam biegać po schodach w ramach rozgrzewki – nadał swojemu głosowi lekki ton.
Kaname przewrócił oczami, ale posłusznie dał się zgarnąć z kanapy. Lu skłonił się przed Ryunosuke z gracją, której nie pozbawiłby go nawet sam środek pola walki.
– Proszę się nie krępować, Książę. W razie potrzeby jesteśmy do dyspozycji – przypomniał, nim poszedł za resztą na piętro.
Ryu skinął głową z lekkim uśmiechem i odprowadził ich wzrokiem, aż zniknęli u szczytu schodów. Na ekranie telewizora wciąż świeciło się okno z pytaniem o wpisanie rekordu trasy. Ryunosuke spojrzał na pad, który jeszcze przed chwilą dzierżył Kaname i przez sekundę miał ochotę podmienić imię na własne. Ale zaraz pokręcił głową i westchnął.
– Nie jestem już dzieciakiem... – mruknął do siebie.
Wyłączył grę, schował pady na miejsce z niemal rytualną precyzją, po czym osunął się na kanapie, zakładając nogę na nogę. W oczach miał zmęczenie, ale i pewnego rodzaju czułość. Nawet, gdyby miało to zająć całą noc i tak zamierzał czekać na powrót swojego brata. Teoretycznie mógł przekazać mu wiadomość telefonicznie, ale sądził iż lepiej będzie zrobić to osobiście. Nie żeby był to pretekst do zobaczenia Akihito. Bo nie był. Kompletnie...
Po kolejnej godzinie oczekiwania Ryunosuke, z głową opartą o zagłówek, powoli zapadał w sen. Powieki mu ciążyły, oddech spowolnił a całe ciało rozluźniło się jak u kogoś, kto zbyt długo czekał.
Nagle jednak zamek w drzwiach wejściowych kliknął a ciężkie skrzydło poruszyło się z charakterystycznym skrzypnięciem. Ryu poderwał się jak oparzony, w sekundę wyprostowany, czujny, jakby cały ten czas był absolutnie przytomny. Spojrzał w stronę wejścia i zobaczył sylwetkę Akihito, który zrzucał płaszcz w przelotnym geście zmęczenia i irytacji.
– Co ty tu robisz o tej godzinie? – zapytał szorstko, marszcząc brwi.
Głos miał chropawy, a w oczach błyszczało mu znużenie. Uśmiech Ryunosuke'a na moment przygasł, ale nie pozwolił sobie na odczucie urazy.
– Przyniosłem ci zaproszenie na ślub – odparł spokojnie, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki i podając elegancką kopertę.
Akihito wziął ją bez słowa, od razu obrócił w palcach, jakby szukał powodu do zainteresowania, ale żadnego nie znalazł. Rzucił ją na najbliższą szafkę z miną człowieka, który właśnie dostał kupon rabatowy na pizze, choć był na diecie.
– To wszystko? Bo chciałbym położyć się spać – warknął.
Ryunosuke przyglądał się jego twarzy przez chwilę, aż w końcu westchnął cicho i wskazał kanapę z której dopiero co wstał.
– Usiądź na chwilę. Jesteś wykończony – zauważył jakże odkrywczo.
Akihito spojrzał na niego z niechęcią, ale nie skomentował tego. Opadł na kanapę i od razu odpalił papierosa, zaciągając się głęboko.
– Mów, tylko się streszczaj – ponaglił go.
– Chodzi o zeszłoroczną sprawę wypadku komendanta policji. Pojawiły się komplikacje... – zaczął Ryu, siadając obok. – Udało mi się uciszyć kilku prokuratorów, którzy nalegali, żeby temat ciągnąć dalej, ale... Sprawa stała się zbyt medialna. Opinia publiczna nam tego nie daruje. Służby podjęły więc decyzję, że prześledzą wszelkie tropy jeszcze raz i dopiero wtedy zamkną śledztwo. Zgodziłem się, ale niestety oznacza to ponowne badanie śladów. A co za tym idzie, powtórzą również przesłuchania, które nie spełniały procedur. To znaczy, że będą musieli przesłuchać ponownie Drake'a i...
Ryunosuke zamilkł. Głowa Akihito, dotąd oparta o oparcie kanapy, przechyliła się w bok i delikatnie spoczęła na jego ramieniu. Papieros zawisł bezwładnie między palcami blondyna a dym leniwie unosił się ku sufitowi.
– Aki...? – szepnął Ryu, pochylając się nieznacznie. – Śpisz...?
Nie otrzymał odpowiedzi. Ostrożnie wyjął papierosa spomiędzy palców brata i zgasił go w popielniczce. Spojrzał na jego twarz – zrelaksowaną i spokojną. Zmarszczki na czole zniknęły, usta rozluźniły się. Wyglądał młodziej. Delikatniej.
Ryu uśmiechnął się lekko, z czułością, której nie pokazywał nikomu poza najbliższymi. Pamiętał dobrze, jak mały Akihito zakradał się nocą do jego pokoju, gdy był dzieckiem, cicho wspinając się na jego łóżko i wtulając się w bok, bo własny pokój wydawał mu się zbyt duży i zbyt pusty bez opieki ukochanej niańki.
Z lekkim westchnieniem wziął go na ręce. Aki nie był już co prawda tym małym chłopcem a postawnym, dobrze umięśnionym mężczyzną, a noszenie go stanowiło pewną trudność, ale teraz chociaż nosił garnitury zamiast mundurków. Ryu zaniósł go na piętro, do sypialni. Położył delikatnie na łóżku i nakrył kocem, siadając obok.
Patrzył na jego twarz jeszcze przez chwilę. Zwykle pełna irytacji i zmęczenia, teraz wydawała się łagodna, prawie dziecięca. Pogładził go po policzku. Czasem, gdy widział jego siłę i zdecydowanie, zapominał, że Aki jest najmłodszy z ich rodzeństwa. Nigdy nie chciał dla niego takiego życia. Sprzeciwiał się decyzji ojca, żeby zepchnąć go do pracy z podziemiem, odprawić z dworu jak niepysznego. Jasne, Aki był problematycznym dzieckiem i jeszcze trudniejszym do opanowania nastolatkiem, ale coś takiego...
– Nigdy nie chciałem, żebyś musiał przez to przechodzić... – wyszeptał do siebie. – Ojciec jest głupcem.
Położył się obok, nie mogąc zmusić się do odejścia. Akihito odruchowo przysunął się w jego stronę, wtulając się w bok starszego brata jak za dawnych lat. Ryunosuke wpatrywał się w sufit, przeczesując jego włosy palcami. Jeszcze chwilę. I dopiero wtedy, otulony ciszą, też zasnął.
Pierwsze promienie słońca dopiero przeciskały się przez szare chmury poranka a ulice miasta wciąż były ciche i puste – jakby świat nie zdążył jeszcze się obudzić. W tej ciszy jedynym dźwiękiem była jednostajna praca silnika i szum wiatru rozcinanego przez pędzący samochód. Drake siedział za kierownicą, skupiony, ze wzrokiem wbitym w drogę. Pędził przez miasto jak duch, mijając kolejne dzielnice i zbliżając się coraz bardziej do obrzeży. Obok niego Mick przeciągnął się z głośnym ziewnięciem, opierając głowę o szybę.
– Naprawdę nie mogliśmy zostać w Korei nawet jednej nocy? Oddamy raport po południu, co za różnica... — wymamrotał, przymykając oczy.
– Nie, nie mogliśmy – uciął Drake bez odwracania głowy. – Aki przez cały wieczór nie odbierał telefonu. Coś mogło się stać.
Mick prychnął cicho, układając się wygodniej.
– Gdyby tak było, już byśmy o tym wiedzieli... – burknął, znikając niemal w objęciach fotela, jakby zaraz miał się wtopić w tapicerkę.
Drake rzucił mu przelotne, kąśliwe spojrzenie.
– Nie wyspałeś się w samolocie? Cały lot chrapałeś jak ciągnik.
Mick odpowiedział potężnym ziewnięciem, wyolbrzymionym jakby z czystej złośliwości.
– Nie wyspałem się, bo ktoś przez cały czas napierdalał w klawisze, klepiąc swój cudowny raporcik. Bo przecież trzeba go oddać z samego rana, jak grzeczny piesek...
Drake zmrużył oczy i parsknął chłodno:
– Pierdol się, Mick.
– Samemu nudno – odparł z uśmiechem, nie otwierając nawet oczu.
Drake uniósł jeden kącik ust w zaczepnym półuśmiechu.
– Chyba dawno nie odwiedzaliśmy pokoju zabaw... bo ostatnio zrobiłeś się zbyt pyskaty.
Mick drgnął. Uśmiech na jego twarzy zamarł na ułamek sekundy, jakby nagle przypomniał sobie coś bardzo wyraźnie. Jeszcze mocniej przytulił się do drzwi, chowając twarz, ale jego usta znów lekko się uniosły – niepewnie, ledwo zauważalnie.
– Faktycznie... dawno tam nie byliśmy... – mruknął cicho, jakby bardziej do siebie.
Drake spojrzał na niego kątem oka a potem przydepnął gaz. Samochód ryknął, jadąc jeszcze szybciej przez pustą drogę, zostawiając za sobą miasto i świt – i może też kilka niedopowiedzianych słów, które jeszcze wisiały między nimi jak ciepło po dotyku.
Niedługo później Drake wpadł do posiadłości Akihito z typowym dla siebie impetem, mało nie wyrywając drzwi z zawiasów, gdy tylko przeciągnął kartą dostępu, którą Aki dał mu wieki temu, zirytowany tym, że Drake za każdym razem budził pół domu, wpadając w środku nocy, gdy nie odpowiadał mu na wiadomości, bo kurwa spał jak człowiek, dbając o swój rytm dobowy.
Nie spodziewał się jednak, że już w holu natknie się na... Ryunosuke. Starszy z braci właśnie pochylał się, by zawiązać buty, oparty nonszalancko o szafkę, z rozwichrzonymi włosami i koszulą wciśniętą w spodnie jakby od niechcenia.
– No pięknie... – burknął pod nosem Drake i uniósł brew, mierząc wzrokiem jego pogniecione ubranie. – Ty tu spałeś?
Zamiast jakiejś kąśliwej uwagi, którą zazwyczaj dostawał w gratisie, Ryunosuke tylko uśmiechnął się leniwie i puścił mu oczko.
– Ciszej, Romeo. Akihito jeszcze śpi.
– Pytam poważnie. Co tu robisz o tej godzinie? – Drake zmrużył oczy, wyraźnie podejrzliwy.
– Muszę ci się tłumaczyć, kiedy chcę odwiedzić brata? – Ryu spytał ze szczerym rozbawieniem. – A! Za dwa dni spodziewaj się wizyty służb. Nie pytaj. Próbowałem to zatrzymać, serio. Ale... będzie trzeba to jakoś przeżyć – powiedział, unosząc niewinnie ręce.
I zanim Drake zdążył wydusić choćby "co się znowu odjebało?", Ryunosuke już go wyminął, ruszając do drzwi. Na podjeździe minął się z Mick'iem, rzucając mu przy okazji jakieś przyjemne „Miłego dnia, młody". Chłopak uniósł tylko brwi, zdziwiony.
Drake zamknął za nimi drzwi i jeszcze przez chwilę patrzył z niedowierzaniem w przestrzeń, jakby chciał upewnić się, że mu się to nie przewidziało. Potem rzucił okiem po salonie, jakby szukał śladów czegoś, czego wcale nie chciał znaleźć. Wtedy z góry rozległy się kroki. Makoto, zaspany i w nieco sfatygowanym dresie, zszedł z piętra i przeciągnął się, ziewając.
– Hej... – mruknął Mick z nieco przepraszającym uśmiechem, jakby czuł się źle, że ciągle ich nachodzą.
Mako spojrzał to na niego, to na Drake'a, po czym westchnął ciężko.
– Zrobię kawę – rzucił w przestrzeń i ruszył do kuchni. – Pan jest w sypialni.
Drake nie czekał na dalsze instrukcje. Niemal wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Wpadł do sypialni Akihito, tylko po to, by zastać rozchełstane łóżko i zapalone światło w łazience, z której dobiegał szum wody.
– No świetnie... – mruknął i bez żadnego skrępowania zajrzał do środka.
Akihito stał pod prysznicem, z włosami oklapniętymi od wody i lekko przymkniętymi oczami. Spojrzał przez ramię i dostrzegając Drake'a, uśmiechnął się z przekąsem.
– Chcesz dołączyć? – zapytał, nie żartując.
– Nie dzięki, brałem prysznic po lądowaniu – odpowiedział mu Drake, opierając się o framugę.
Aki zakręcił wodę, sięgnął po ręcznik i owinął go wokół bioder z nonszalancką gracją.
– Ooo, czyli się przebrałeś i wyperfumowałeś specjalnie dla mnie? Miło z twojej strony.
Drake wywrócił oczami i z parsknięciem odpowiedział:
– Co robił tu Ryu o tej godzinie? I czemu szczerzył się jak głupi do sera?
Aki wzruszył ramionami, wpinając suszarkę do kontaktu.
– Może dlatego, że z nim spałem – stwierdził lekko.
Drake zamarł, wyglądając, jakby właśnie zawiesił się na chwilę.
– Że co kurwa?! – nagle prawie wrzasnął.
Akihito spojrzał na jego odbicie w lustrze... i wybuchł śmiechem tak głośnym, że aż suszarka wypadła mu z ręki i wylądowała w umywalce.
Wczesne popołudnie zastało Mick'a i Drake'a w windzie prowadzącej na sam szczyt wieżowca Nakamura, do ich apartamentu. Napięcie między nimi narastało od momentu, gdy tylko opuścili posiadłość Akihito. Elektryzujące, nabrzmiałe emocjami i coś znacznie bardziej cielesnego. Cisza między nimi była gęsta, przerywana tylko mechanicznym szumem windy i przyspieszonym oddechem Mick'a.
Gdy tylko drzwi apartamentu się otworzyły i przekroczyli próg, Drake zareagował jak drapieżnik. Chwycił Mick'a za szyje, brutalnie, ale z precyzją, i przyparł go do ściany. W ich ustach nie było miejsca na słowa tylko dziki pocałunek, pełen frustracji i niedopowiedzeń. Mick oparł dłonie o jego tors, oddając namiętność z równą zaciętością. Czuł jak palce Pana wsuwają się pod jego bluzę, zimne i niecierpliwe, muskające jego skórę, jakby badały, ile jeszcze może z niego wydobyć. Jak mężczyzna napiera kolanem na jego krocze.
I wtedy usłyszeli trzask. Głośny, zdradziecki dźwięk dobiegający z piętra. Oboje odskoczyli od siebie jak oparzeni, wciąż z ciężkimi oddechami, a przed nimi, niczym widmo domowej katastrofy, pojawiła się pani Chen. Na boso, z podwiniętymi do kolan spodniami, z ociekającą szmatą w ręku, wyglądała jak uosobienie czystej furii.
– Który to?! Kto ostatni używał pralki?! – warknęła wściekle, patrząc to na jednego, to na drugiego, miotając z oczu piorunami.
Mick podrapał się po karku, rumieniąc się odrobinę, choć nie z powodu pralki. W głowie miał obraz, jak niewiele brakowało, by Tajka przyłapała ich w znacznie bardziej intymnej sytuacji. Za to Drake, bez ani krzty wstydu, rozłożył bezradnie ręce.
– No błagam, tylko Mick tu dotyka takich sprzętów. Ja nawet nie wiem, jak to się włącza – oznajmił.
Chłopak rzucił mu spojrzenie, które mogło zabić. Albo przynajmniej ciężko zranić. Jak Pan mógł od tak wystawić go na odstrzał?! Pani Chen zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, po czym zaczęła krzyczeć mieszanką japońskiego i tajskiego, oskarżając Mick'a o "zrujnowanie całej pralni", "zalanie korytarza" i "bycie domowym sabotażystą". Woda podobno lała się aż na schody.
– To nie moja wina! – odkrzyknął Mick, zrywając buty i biegnąc na piętro. – Sprzęty po prostu czasem się psują!
Jego głos zmieszał się z dziwnym dialektem, który był połączeniem dwóch języków. Jednocześnie próbował tłumaczyć się i nie zgubić sensu pod naporem pretensji pani Chen, która z kolei mieszała tajski z japońskim tak skutecznie, że chyba tylko oni dwoje rozumieli ten ich zmutowany język.
Drake westchnął, opierając się o ścianę i przysłuchując się tej kłótni, która powoli znikała gdzieś za schodami. Uśmiechnął się pod nosem, bo widok Mick'a sprzeczającego się z drobną, acz nieustępliwą panią Chen zawsze miał w sobie coś z komedii. Od niedawna chłopak uczył się tajskiego właśnie po to, by móc pomagać Chen uczyć się z kolei japońskiego. Efektem ubocznym było to, że powstał nowy, niezrozumiały dla nikogo innego język, który nazwali roboczo domowym.
Drake uznał, że nie ma siły dłużej tego słuchać ani tym bardziej zamiaru się w to mieszać – mógł co najwyżej kupić nowy sprzęt – więc skierował się do osobistej siłowni, zostawiając w rękach tej dwójki ratowanie pralni i zalanego parkietu. Muzyka w słuchawkach i podnoszenie hantli było bezpieczniejszym wyjściem. Zwłaszcza, że jego rozpalone ciało potrzebowało dostać porządny wycisk, żeby się uspokoiło.
Rozpiął ciemną koszulę i zsunął ją z ramion, odsłaniając smukłe, napięte ramiona i gładką skórę, pokrytą tu i ówdzie śladami zadrapań czy starych siniaków, pamiątek po wcześniejszych akcjach. Sięgnął po sportową koszulkę na ramiączkach z miękkiego, oddychającego materiału, który oplótł jego ciało jak druga skóra. Spodenki, czarne, sięgające kolan, z lekkim rozcięciem po bokach, podkreślały mięśnie jego ud. Na koniec zmienił buty, wsuwając stopy w lekkie, ale solidne sportowe sneakersy, których podeszwy tłumiły każdy krok, nie odbierając mu czucia podłoża.
Zrobił krótką rozgrzewkę – kilka serii dynamicznych rozciągnięć, pompki, przysiady, rotacje barków i bioder. Ciało szybko przypomniało sobie rytm. Gdy się ruszał, czuł jak napięcie opuszcza jego barki a myśli, dotąd pełne zamętu, zaczynają się porządkować.
Dlaczego tak napalił się dziś na Mick'a? Przecież był zmęczony. Ich powrót z Korei był długi, niewygodny, poprzedzony niekończącymi się rozmowami, formalnościami i spotkaniem, którego wcale nie miał ochoty odbywać. Ostatnimi tygodniami zresztą nie byli dla siebie całkiem niedostępni. Fakt, nie korzystali z pokoju zabaw tak często jak kiedyś, ale przecież było sporo innych, równie... przyjemnych interakcji. Pieprzyli się w jacuzzi. Mick obciągał mu na kanapie albo budził soczystym fellatio, które ostatnio skończyło się tym, że spóźnili się do biura, bo przeleciał go na stojąco pod prysznicem. Nie był więc wyposzczony. A jednak... tam, w windzie, wystarczyło jedno spojrzenie, jeden ledwo zauważalny uśmiech Mick'a, by wszystko w nim zapłonęło.
W rytmie kolejnych powtórzeń ćwiczeń – martwego ciągu, wyciskania na ławce, serii podciągnięć – próbował odtworzyć bieg dzisiejszego dnia. Do biura wpadli tylko na chwilę, by sprawdzić, czy pod ich nieobecność nic się nie wydarzyło. Mick rozmawiał z jedną z księgowych, uśmiechał się, ale bez kokieterii. Nic istotnego. Wcześniej, podczas śniadania u Akihito, Makoto rzucał kąśliwe żarty, a Mick, jak to on, odpierał je z wdziękiem. Pochyleni nad talerzami, wymieniali uszczypliwości jak profesjonaliści. Ale Drake już wtedy zauważył, że blondyn był jakiś bardziej rozluźniony i swobodny. W samolocie Mick głównie spał. Poprosił stewardessę o koc, nim zasnął z głową przechyloną do okna. Drake pamiętał ten widok – jasne włosy opadające na czoło chłopaka, miękkie rysy, spokojny oddech. Jakby na chwilę świat zewnętrzny nie miał do niego dostępu.
I w końcu Korea. To było przed lotem. Po zakończeniu spotkania z Kim'em, Drake zatrzymał się jeszcze na antresoli klubu. Patrzył z góry, jak Mick tańczy, lekko, swobodnie, rytmicznie, jakby był częścią muzyki. Potem rozmawiał z kimś przy barze, ale w klubie było tak tłoczno, że nie widział dobrze z kim. Obok stał Katsu, ale nie interweniował. Wówczas Drake tego nie zauważył, ale czy to nie w tamtym momencie nastąpiła zmiana?
Mick się nie spiął. Nie zareagował ucieczką, nie zamarł jak zwykle, gdy ktoś naruszał jego komfort. Wręcz przeciwnie. Coś w tej rozmowie sprawiło, że jego twarz rozjaśnił uśmiech. Subtelny, ale autentyczny. Kiedy ruszył z powrotem, jego krok był lekki, niemal sprężysty. To było inne. Nienaturalnie spokojne.
Drake spiął mięśnie przy kolejnej serii pompek. Teraz to zrozumiał. Ta zmiana w Mick'u przyciągnęła go bardziej niż jakiekolwiek słowa czy dotyk. Ten moment wolności, błysku w oku, który zobaczył. Widział jego następstwa przez cały dzień. Subtelne a mimo to namacalne. Zaciskając dłoń na sztandze, stwierdził, że chyba będzie musiał porozmawiać z Katsu i dowiedzieć się, co się wydarzyło przy tym barze.
Wreszcie, znużony monotonią podnoszenia ciężarów, odłożył hantle na stojak a metaliczne brzęknięcie odbiło się echem od ścian. Sięgnął po butelkę z wodą, napił się łapczywie i ruszył w stronę bieżni. Wstukał coś w panelu sterowania, ustawiając umiarkowane tempo i ruszył w rytmicznym truchcie. Przed nim rozciągał się panoramiczny widok na metropolię. Wieżowce skąpane w popołudniowym słońcu, tafle szkła odbijające chmury, kręte wstęgi ulic, jak pulsujące żyły miasta. Patrzył przez to okno, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
Dlaczego w ogóle tak przejmował się Mick'iem? Przecież to nie było nowe. Ich relacja zawsze miała swój rytm, momenty napięcia, ścierania się charakterów, potem ulgi. Ale dziś było inaczej. Dlaczego nie poszedł za instynktem? Przecież mieli pokój zabaw pod ręką, a drzwi były dźwiękoszczelne. Nawet obecność pani Chen, pomimo jej zwyczajowej krzątaniny, nie stanowiłaby problemu. Może chodziło o coś więcej?
Czyżby... bał się zepsuć coś, co tak długo naprawiał? Mick nie był już tamtym drżącym, posłusznym do bólu chłopakiem, którego musiał odbudowywać kawałek po kawałku. Dziś, choć wciąż bywały momenty niepewności, zdawał się niemal w pełni wrócić do dawnego siebie, a nawet więcej. Potrafił się uśmiechać, drażnić z nim, pyskować. Jednym słowem – był żywy. A Drake? Czasem czuł się jakby chodził po cienkiej linie. Z jednej strony chciał go takim, z drugiej ujarzmianie jego temperamentu było świetną rozrywką, ale mógł z nią łatwo przesadzić. Co jeśli jednak za bardzo popuścił mu smycz? Dał zbyt wiele swobody? Ile czasu minie nim chłopak się od niego odwróci i zacznie naprawdę buntować?
Drake zatrzymał bieżnię. Maszyna wydała z siebie cichy pisk a potem stanęła całkowicie. Zszedł z niej płynnym ruchem, przeciągając koszulkę do twarzy, by zetrzeć pot. Ramiona unosiły mu się i opadały w rytmie normującego się oddechu, zaś w głowie zapadła już decyzja. Dość gry w cierpliwość. Dość odpuszczania. To on był tu Panem do cholery. I miał zamiar mu o tym przypomnieć.
Ruszył do drzwi siłowni a dłoń już zaciskała się na klamce, gdy z drugiej strony otworzyły się one z nagłym impetem. Stanął w nich kompletnie przemoczony Mick z koszulką przyklejoną do ciała, włosami ociekające wodą, bosy, z miną tak bardzo wymieszaną między rezygnacją a zmęczeniem, że wyglądał jakby właśnie odbył morską batalie z samym Krakenem.
– Ta cholerna pralka... – jęknął, unosząc dłonie w geście kapitulacji – to istny potwór. Potrzebujemy nowej, przysięgam.
Drake uniósł brew, wpatrując się bez słowa w prześwitujące przez materiał koszulki sutki i krople spływające leniwie po jego brzuchu. Słysząc śmiertelną powagę w jego głosie aż parsknął krótkim śmiechem i zanim Mick zdążył zareagować, chwycił za mokry materiał i uniósł go, oglądając z bliska jego obnażony tors.
– Zdejmuj to zanim się przeziębisz – powiedział tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu.
Mick posłusznie ściągnął koszulkę przez głowę i z plaśnięciem przewiesił ją przez ramię. Jego wzrok przesunął się po Drake'u, który wciąż ociekał potem, a zapach męskiego ciała i wysiłku uderzył go z całą mocą. Policzki chłopaka zaróżowiły się, ale nie zamierzał odwracać oczu od tego łakomego widoku. Ich spojrzenia wpadły na siebie w kompletnej ciszy, jaka między nimi zapadła.
– Powiedz pani Chen, że może już iść do domu – rzucił Drake, pewnym siebie, niskim głosem. – Poradzimy sobie z jedną niesforną pralką.
– Dobrze... – wymamrotał Mick, ale jego głos był lekko ochrypły, jakby coś go dławiło w gardle.
Odwrócił się w stronę schodów, ale wtedy Drake dodał:
– Za dwadzieścia minut chcę cię widzieć pod pokojem zabaw.
Mick zatrzymał się w pół kroku i spojrzał przez ramię, zaskoczony. Na jego ustach zagościł figlarny, niemal wyzywający uśmiech, który zdawał się mówić jedno „wreszcie".
Kolana Mick'a piekły żywym ogniem, ale wiedział, że nie zdoła ani się przesunąć, ani tym bardziej zmienić pozycji. Skórzane kajdanki trzymały jego nadgarstki i kostki w ryzach, wymuszając idealnie wyprostowaną postawę. Jak żołnierz na baczność, tylko że nagi, bezbronni i w pełni poddany.
Drżenie mięśni zaczynało powoli obejmować całe jego ciało. Nie był tylko pewien, czy ze zmęczenia, czy może z emocji buzujących w jego wnętrzu jak tykająca bomba. Knebel tłumił każdy dźwięk, każde sapnięcie, każdą prośbę, każdą chęć wykrzyczenia sprzeciwu, który tlił się w jego piersi wątłym płomieniem.
Widoczność ograniczała mu czarna opaska, lecz wystarczyło, że lekko odchylił głowę, by dostrzec dobrze znane sobie nogi a raczej same stopy, ukryte w czarnych, eleganckich butach. Pan wciąż siedział w fotelu, którego masywna rama i stalowe podłokietniki przypominały raczej tron niż miejsce do odpoczynku. Drake nie musiał mówić ani słowa. Wystarczyła sama jego obecność. Wystarczyło milczenie i ciężar jego wzroku, który Mick nazbyt dobrze czuł na sobie.
Nie potrafił określić, w którym momencie ta przestrzeń przestała być dla niego klatką. Kiedy po raz pierwszy nie zadrżał na dźwięk zamka w obitych skórą drzwiach? Kiedy zapach trawy cytrynowej – wcześniej kojarzący mu się jedynie z bezsilnością i cierpieniem – zaczął zwiastować przyjemność? Obietnicę ciepłej dłoni na karku, szeptu tuż przy uchu mówiącego „Brawo Mick'i". Uprawiali tu seks z Panem tak wiele razy, że chyba po prostu przywykł. Choć czy do czegoś takiego można było się przyzwyczaić?
Pot z jego karku spływał leniwie wzdłuż kręgosłupa, aż gubił się między napiętymi mięśniami. Gdy wreszcie usłyszał szelest skóry, gdy Drake poruszył się na fotelu, jego ciało automatycznie się naprężyło. Uczucie ulgi i strachu zlały się w jedno. Bo nie wiedział jeszcze, co go czeka. Ale przynajmniej czekanie dobiegło końca. Jeśli Pan zechce zadać mu ból, po prostu mu się podda. Nauczył się już dawno, że opór przynosił tylko jeszcze więcej cierpienia. Natomiast, gdy jedynie szarpał się na pokaz, Drake był skłonny podarować mu całe morze przyjemności. Miał nadzieję, że będzie tak i tym razem.
Drake wstał bez pośpiechu, jak drapieżnik przeciągający się po długiej drzemce. Z każdym krokiem, który odbijał się echem od ścian, Mick czuł narastające ciśnienie w klatce piersiowej. Jego skóra reagowała na ten dźwięk lepiej niż na dotyk, jakby całe jego ciało zmieniło się w jakiś pieprzony rezonator.
Pan zatrzymał się tuż za nim, milczący. Przez krótką chwilę Mick myślał, że może go tylko obserwuje... ale wtedy poczuł dłoń na karku. Ciężką, stanowczą, pewną. Drugą ręką Drake przesunął palcami po jego kręgosłupie – powoli, niemal leniwie, jakby badał napięcie mięśni. Jakby chciał się upewnić, że jego chłopak nie osiągnął jeszcze granicy wytrzymałości, ale balansował na jej skraju.
Mick wstrzymał oddech i wychylił się nieznacznie w tył. Knebel zniekształcił jego jęk do niezrozumiałego pomruku, gdy Pan dopchnął korek w jego tyłku. Nie był specjalnie duży, ale jego kształt sprawiał, że przy najmniejszym ruchu, choćby płytkim zaczerpnięciu powietrza, ocierał się o bardzo wrażliwy punkt w jego wnętrzu.
Drake poruszał nim chwilę w przód i w tył, napawając się odgłosami, które wydawał z siebie blondyn, ale prędko się tym znudził. Chyba jednak wolał słyszeć wyraźnie jak błaga, by przejść już do sedna. Jak skomle, by pozwolił mu dojść. Ale wcale nie zamierzał się spieszyć. Jednym ruchem odpiął mu knebel i odrzucił go na bok.
Następnie przeszedł przed niego, przykucnął i spojrzał mu prosto w twarz. Ujął go za brodę, unosząc lekko głowę chłopaka. Ich spojrzenia się spotkały – a przynajmniej jedno z nich czuło, że to się właśnie wydarzyło, mimo że oczy Mick'a wciąż zakrywała opaska. Tę Drake postanowił zostawić na miejscu.
Przesunął łakomym spojrzeniem po torsie blondyna aż dotarł do pewnego nabrzmiałego narządu, który prężył się przed nim dumnie. Sięgnął do niego samym palcem, który wsunął w wystające z cewki metalowe kółeczko. Mick zadrżał jakby przeszył go prąd, ale, tak jak mu kazał, zachował milczenie. Brak knebla nie odwoływał poprzedniego rozkazu. Chwilę poruszał kółeczkiem lekko na boki aż wreszcie odwrócił dłoń i zginając palec pociągnął za nie. Z członka chłopaka wysunął się metalowy dilator o nieregularnym kształcie, przypominającym sznur koralików.
Mick aż wstrzymał oddech. Czuł się rozpalony do granic możliwości a zarazem napięty jak struna. Kolana pulsowały tępym bólem, plecy płonęły od zmęczenia, ale to nie miało znaczenia. W tym stanie każde najmniejsze doznanie urastało do rangi emocjonalnego trzęsienia ziemi. Pan nie pierwszy raz używał na nim tej zabawki, ale dziś wszystko było jakieś inne.
Gdy pierwsza fala chłodu dotknęła jego wnętrza, gdy Drake włożył mu w cewkę dilator nawilżony żelem, niemal zadrżał – szok nagłej zmiany temperatury przeszył go od środka, rozsadzając napięcie na pojedyncze drgawki. Serce mu przyspieszyło, krew pulsowała pod skórą z niepokojącą intensywnością, a on sam... czuł się kompletnie wystawiony na pastwę Pana.
Nie widział, co się dzieje. Tylko czuł. A to sprawiało, że zmysły odbierały wszystko mocniej. Drażniąco, boleśnie, ale i niewytłumaczalnie przyjemnie. Każdy nowy milimetr, który zagłębiał się w jego członku był jak gra na jego nerwach. Ostrożna i świadoma, ale bezwzględna i nieustępliwa.
Nie wiedział, który to już raz Drake sobie z nim igra, dręcząc go w ten sposób. Wyciągał dilator niemal do końca, by wsadzić go niemożliwie powoli z powrotem, aż po samo kółeczko, za które go trzymał. Mick zacisnął dłonie, choć miał ograniczony zakres ruchu, jakby próbował skupić się na czymkolwiek innym niż to, co działo się z jego ciałem. Ale nie potrafił. Był całkowicie skupiony na tym jednym punkcie w sobie, na uczuciu przesuwania, rozciągania, łaskotania od środka. Na bólu pulsujących jąder, które nie mogły zostać opróżnione, nie tylko przez erekcyjny krążek, ale i zatkany kanał.
Oddech miał płytki i urywany. Czuł się potwornie bezbronny, bliski osiągnięcia granicy, której nawet nie potrafił nazwać. Musiał przygryźć wargi, by nie zapiszczeć, gdy dilator znów się z niego wysunął, ale tym razem tylko do połowy i nie wrócił na swoje miejsce. Drake zaczął wykonywać nim powolne okrężne ruchy, jednocześnie ujmując jego członek u nasady i masturbując go niespiesznie.
Nie wiedział, jak długo trwa to przeciągające się napięcie. Sekundy? Minuty? A może wieczność zamkniętą w jednej, rozciągniętej chwili? Czas przestał mieć znaczenie, pozostały tylko doznania. To było uczucie dziwnej pełni i pustki jednocześnie. Głęboki ucisk mieszał się z delikatnymi pulsacjami, a jego ciało przestało być posłuszne. Poruszał się mimowolnie, drżał w rytm niewidzialnej orkiestry, której dyrygentem był ktoś inny.
I kiedy Mick już sądził, że nie zniesie więcej, że jego wytrzymałość właśnie pęka, że pod powiekami zbierają mu się łzy, ten ruch, delikatny i jednostajny, sprawił, że jego wnętrze przeszył elektryzujący wstrząs. Krzyk wyrwał mu się z gardła a ciało poleciało niekontrolowanie do przodu. Sądził, że upadnie na podłogę, że uderzy twarzą w twarde, zimne kafle. Ale poczuł pod policzkiem miękki materiał, ciepło ciała i zapach perfum Pana, który zdążył go złapać, śmiejąc się przy tym.
– Co się stało? Miałeś suchy orgazm? – spytał, sięgając jego krocza, by upewnić się, że dilator pozostał na miejscu.
Gdy tylko go musnął blondyn zadrżał w jego ramionach, jęcząc urywanie, jakby miał problem ze złapaniem tchu.
– N-nie wiem... co... to było... Panie... – wymamrotał, przełykając z wysiłkiem.
Jego ciało zareagowało bólem, gdy Drake wziął go na ręce i przeszedł z nim kilka kroków. Ale chłód atłasowego prześcieradła przyniósł niebywałą ulgę jego zmęczonym mięśniom. Chciałby się na nim rozciągnąć, wtulić w nie rozgrzaną rumieńcami twarz, ale krępujące go kajdanki nie zniknęły.
Drake pochylił się nad nim powoli, nie spiesząc się ani odrobinę, jakby chciał wydłużyć tę chwilę tak bardzo, jak się dało. Słyszał, jak Mick oddycha szybko, nierówno, jego klatka piersiowa unosiła się niemal spazmatycznie, a każdy centymetr jego ciała drżał – z wysiłku, z emocji, z wyczekiwania.
Cicho, niemal bezszelestnie wsunął palce pod opaskę zasłaniającą oczy chłopaka. Materiał był ciepły od jego skóry, wilgotny od potu i kilku łez. Podciągnął go lekko, nie od razu zdejmując. Pozwolił, by przez krótką chwilę tylko jedno oko Mick'a mogło wyjrzeć spod ciemności.
– Gotowy? – zapytał cicho, niemal szeptem.
Mick nie odpowiedział, ale jego ciało zadrżało, jakby potwierdzając. I wtedy Drake jednym płynnym ruchem ściągnął mu opaskę. Światło z sufitu zakłuło Mick'a w oczy niczym tysiące igieł. Z początku musiał zmrużyć oczy, instynktownie odwracając głowę. Mrugał gwałtownie, powieki mu drgały, a kontury pokoju wyłaniały się przed nim niczym przez zamgloną szybę.
Dopiero po chwili obraz nabrał ostrości. Nad nim pochylał się Drake – jeszcze cały z cienia, ale z tą typową dla niego aurą władczej pewności. Twarz miał poważną, ale w kącikach ust czaił się nikły cień uśmiechu. Jego spojrzenie było intensywne, skupione wyłącznie na nim.
Mick zamarł. Był tak nagi, tak odsłonięty, że miał wrażenie, że Drake widzi przez niego na wylot. Ale jednocześnie w jego klatce piersiowej rozlało się to dziwne ciepło. Znajome. Bezpieczne i trochę groźne jednocześnie. Mężczyzna nachylił się jeszcze niżej, muskając wargami jego własne.
– Teraz go wyjmę, ale jeśli usłyszę choć szept to zaczniemy zabawę od nowa. Rozumiesz? – zapytał.
Odczekał chwilę, dając blondynowi czas na przetrawienie jego słów, a kiedy potwierdził ich zrozumienie skinieniem głowy, sięgnął jego członka. Jeszcze chwilę się z nim podrażnił, trącając wystający z jego otworka dilator, niby to nie potrafiąc trafić palcem w wieńczące go kółeczko. Ale gdy z jego ust nie wydobył się żaden odgłos nagrodził jego wysiłki, ostatecznie wyjmując zabawkę i odrzucając ją na kraniec łóżka. Mick'iem wstrząsnął silny dreszcz, gdy ostatnie centymetry opuszczały jego cewkę, a gdy całkiem zniknęły zdawał się rozluźnić. Teraz mógł odetchnąć, choć wcale nie mógł być pewien, że Drake nie użyje metalowego sznura pereł ponownie. Przecież wciąż miał go pod ręką, dlatego rozsądnie milczał.
Pan przesunął dłońmi od jego kolan po uda, rozchylając mu je mocniej i napawając się widokiem wciąż stojącego, uwięzionego w pierścieniu członka, z którego spływał preejakulat i kilka kropel nasienia, które wydostało się pomimo związanych jąder. Drake oblizał górną wargę i sięgnął po lubrykant. Wylał go obficie na penis blondyna, obserwując jak wzdryga się od zimnego żelu i zaczął go powoli masturbować. Podrażniał kciukiem wędzidełko, wewnętrzną stroną drugiej dłoni pocierając czubek żołędzi, aż chłopak zaczął wić się i wierzgać na tyle, na ile pozwalały mu więzy.
– Panie! – wykrzyknął w końcu, usiłując unieść biodra.
Mężczyzna mruknął z przyganą, kręcąc głową z udawanym zawodem.
– Co mówiłem przed chwilą, Mick'i? Że jeśli się odezwiesz zaczniemy od nowa – przypomniał ze spokojem, jakby upominał niesforne dziecko.
Blondyn uniósł głowę z wyrazem bezbrzeżnej rozpaczy, wymalowanej na twarzy. Bolała go cała talia, w głowie się kręciło, chciało mu się potwornie pić, wręcz marzył o tym, by rozprostować wreszcie nogi. Nie zniósłby powtórki z ostatniej godziny, podczas której między innymi obciągał Panu aż po same migdałki, z tym cholerstwem w cewce. Ale Drake już sięgał po dopiero co porzucony dilator. Mick wierzgnął ostatkiem sił.
– Proszę, już nie mogę... – zaskomlał żałośnie. – Panie, nie! – krzyknął piskliwie, gdy mężczyzna przeciągnął całą długością chłodnej, metalowej zabawki po czubku jego członka.
Wiedział, że to nie zda się na nic, bo Pan już podjął decyzję, ale czy naprawdę miał po prostu tak leżeć i pozwolić torturować się przyjemnością do upadłego?
– Drake... – zawołał jeszcze płaczliwie, jakby ostatkiem sił.
Wówczas szare tęczówki Pana spoczęły na nim. Zimne, ale paradoksalnie rozpalone jak nigdy. Odrzucił dilator za siebie, władczym szarpnięciem pociągnął jego biodra w dół i jednym sprawnym ruchem wyciągnął dildo z jego tyłka, zastępując je swoim twardym członkiem, wbijając się w niego po same jądra. Mick krzyknął, ale był to bardziej wyraz zaskoczenia, niż bólu. Choć ten również się pojawił, mieszając zaraz z tą osobliwą rozkoszą, która przychodzi, kiedy już nie wiesz, gdzie kończy się granica.