Opis

Mick nie spodziewał się, że wakacyjny wyjazd z przyjacielem do kasyna w Seulu skończy się w taki sposób. Kyleb nierozważnie zaciągnął ogromny dług u właściciela, będąc naiwnie pewnym, że się odegra. Okropnie się jednak przeliczył. Tylko dlaczego Mick ma ponieść konsekwencje głupoty przyjaciela? I dlaczego cena, którą muszą zapłacić jest tak wysoka? Właściciel kasyna sprzeda ich na aukcji niewolników, by odzyskać choć część należnej mu kwoty. Książka przedstawia w realny sposób jak mogłaby wyglądać relacja współczesnego Pana i niewolnika. Jest brutalna i pełna okrucieństwa, bez cukierkowego pudrowania. Historia jest jak najbardziej fikcyjna, co chyba muszę zaznaczyć, bo nie wszyscy ogarniają xD Powieść 18+ Przemoc, sex i gore

20.11.2025

36.

Szary, wiosenny poranek wślizgiwał się do sypialni Kaito przez uchylone story, niosąc ze sobą wilgotny zapach deszczu i budzących się z zimowego snu wiśni z ogrodu poniżej. Światło było blade, perłowe, jakby niebo wciąż nie mogło zdecydować się na pełny dzień – wisiało nisko, ciężkie od chmur, które sunęły leniwie nad Tokio niczym stado szarych wielorybów. W pokoju panował półmrok, tylko delikatna smuga dnia odbijała się od ciemnego drewna podłogi i złocistych akcentów mebli, tworząc atmosferę intymnej ciszy, w której słychać było jedynie cichy szum klimatyzacji i miarowy oddech śpiącego chłopaka.

Kaito obudził się pierwszy, jak zwykle. Otworzył oczy powoli, czując przyjemny ciężar drobnego ciała przytulonego do jego boku. Hiro spał wtulony w niego mocno, z policzkiem przy jego piersi, jedną ręką przerzuconą przez jego brzuch, a nogą zaplątaną między jego udami. Jego ciemne włosy rozsypały się po poduszce i ramieniu Kaito niczym atramentowa plama na płótnie, a długie rzęsy rzucały cień na blade policzki. Oddychał równo, głęboko, z lekko rozchylonymi ustami, przez które co jakiś czas wydobywało się ciche, niemal dziecięce westchnienie.

Kaito patrzył na tę uśpioną twarz z czymś, co mogło przypominać czułość, gdyby tylko potrafił nazwać to uczucie po imieniu. Uwielbiał te chwile. Kiedy Hiro spał przy nim tak ufnie, bez tego ciągłego napięcia w ramionach, bez lęku w oczach, który pojawiał się natychmiast po przebudzeniu. Już nie kulił się na samym skraju łóżka jak spłoszona wiewiórka, gotowa w każdej chwili uciec. Teraz, po tylu tygodniach, zajmował środek materaca, jakby w końcu uwierzył, że nie zostanie z niego zepchnięty ani ukarany za to, że zajmuje za dużo miejsca.

Ręka Kaito była zupełnie zdrętwiała – chłopak leżał na niej całą noc, odcinając dopływ krwi – ale nawet nie drgnął, by ją wysunąć. Nie chciał przerywać tej chwili. Najpierw musiał uspokoić samego siebie.

Emocje z wczorajszego bankietu najwyraźniej wciąż go nie opuściły, bo śnił tej nocy koszmary podobne do tamtego chaosu. Raz ofiarą był Lu – roztrzęsiony, z podartą spódniczką i łzami na policzkach. Innym razem to Hiro stał w centrum tłumu, drobny i przerażony, z szeroko otwartymi oczami, błagając o pomoc spojrzeniem, którego Kaito nie potrafił dosięgnąć. Tłum gęstniał, ręce chwytały chłopaka, a on sam przedzierał się przez morze ciał, zbyt wolno, zawsze za wolno.

Potarł zmęczoną twarz wolną dłonią, wzdychając bezgłośnie. Po co właściwie zabrali tam z Akihito chłopaków? Czy w jego przypadku naprawdę chodziło tylko o to, żeby Hiro nie snuł się samotnie po pustym domu jak cień? Czy był to tylko kaprys, mający połechtać jego ego? Chciał się nim pochwalić przed światem, który nie miał pojęcia, że ten piękny, delikatny chłopiec jest jego własnością – nie partnerem, nie kochankiem, tylko własnością?

Kaito skrzywił się na wspomnienie pewnego śniadania w posiadłości Akihito. Przypomniał sobie tamten szok na własnej twarzy, gdy dowiedział się, kim naprawdę są chłopcy Księcia. Jak bardzo wtedy wydawało mu się to obce, nieludzkie. Mick kpił z niego wówczas, że jest naiwny, że wierzy w bajki o równości i wolności w ich świecie. Może rzeczywiście wówczas był? A może to teraz stał się hipokrytą? Przecież sam trzymał w domu chłopaka, którego kupił jak towar, zachipował jak psa i trzymał pod kluczem. I wmawiał sobie, że to dla jego dobra.

Przeanalizował po raz setny tamten wieczór w klubie Takenaki. Dlaczego zareagował w ten sposób? Dlaczego ze wszystkich możliwych opcji wybrał właśnie takie rozwiązanie? Czy nie mógł na przykład, sam nie wiedział, zawiadomić służb? Ale znając ich opieszałość, zapewne chłopak już by nie żył, zanim by tam dotarli. Przecież musieli działaś „w literze prawa”.

Kaito prychnął pod nosem, ale zaraz skarcił się w myślach – za głośno. Hiro mruknął coś przez sen, brwi zmarszczyły mu się lekko, nosem wtulił się mocniej w pierś Kaito, ale nie obudził się. Oddychał dalej równo.

Mężczyzna wrócił do rozmyślań, jakby prowadził proces sądowy przeciwko samemu sobie. Tak, wykupił Hiro z piekła Takenaki. Z miejsca, gdzie czekałaby go śmierć albo coś gorszego. Ale dlaczego nie dał mu wolności? Dlaczego nie wsadził do taksówki z walizką pieniędzy i biletem w jedną stronę dokądkolwiek? Dlaczego zamiast tego przywiózł go do siebie, założył nadajnik i zaczął układać mu życie według własnych zasad?

Czy to naprawdę wpływ Akihito przez te wszystkie lata powoli wypaczył mu kompas moralny? Czy może zawsze była w nim ta ciemna strona, tylko czekała na odpowiedni moment? A może właśnie tak wyglądała dojrzałość?

Przymknął oczy, czując, jak Hiro poruszył się lekko, przesuwając się jeszcze bliżej – jakby nawet we śnie szukał ciepła jego ciała.

– Wziąłem za niego odpowiedzialność – powtarzał sobie jak mantrę. – Jak dobry… właściciel…

Słowo zawisło w umyśle jak trucizna. Kaito skrzywił się boleśnie. Bo kim był, jeśli nie właścicielem? I czy Hiro kiedykolwiek będzie kimś więcej niż tylko jego najpiękniejszym, najbardziej kruchym trofeum? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Kaito w końcu machnął na to wszystko ręką. Dość. Nie dziś. Nie o poranku, kiedy w pokoju pachniało jeszcze snem i ciepłem ich ciał, a za oknem szumiał cichy deszcz. Zamknął oczy na sekundę, pozwalając, by ciężkie myśli spłynęły razem z kroplami po szybie, gdzieś daleko, gdzie nie będą już mogły go dosięgnąć.

Przesunął palcami po policzku Hiro – delikatnie, jakby dotykał płatka wiśni, który mógłby spaść przy najlżejszym podmuchu. Skóra chłopaka była ciepła, gładka, z lekką, poranną wilgocią. Powieki Hiro zadrżały, zatrzepotały niczym skrzydełka motyla próbującego rozprostować się po nocy, a potem rozchyliły się leniwie. Z jego ust wydobyło się małe ziewnięcie – ciche, bezbronne.

– Już pora wstawać…? – wymruczał zaspanym, chropowatym głosem, wtulając policzek mocniej w poduszkę.

Kaito uśmiechnął się łagodnie, może pierwszy raz od wielu dni tak szczerze. Powoli, ostrożnie wysunął spod chłopaka kompletnie zdrętwiałą rękę, syknąwszy cicho, gdy krew zaczęła wracać bolesnymi ukłuciami.

– Jeszcze wcześnie – odparł niskim, ciepłym tonem – ale zaraz odpadłaby mi ręka. Jesteś taki ciężki.

Hiro wytrzeszczył oczy – wielkie, ciemne, jeszcze zamglone snem – i przez moment wyglądał, jakby naprawdę uwierzył. Kaito nie wytrzymał i zaśmiał się cicho, dźwięk rozlał się po pokoju jak miód.

– Żartuję, głuptasie.

Dopiero wtedy Hiro przygryzł dolną wargę, rumieniąc się lekko, i spytał nieśmiało, głosem jeszcze bardziej miękkim niż zwykle:

– A… co masz ochotę zjeść na śniadanie, Panie?

Kaito zastanowił się chwilę, patrząc na niego z góry.

– Jajka – powiedział w końcu. – Zrobimy omurice.

Hiro usiadł powoli, przecierając oczy pięściami.

– …zrobimy? – powtórzył cicho, jakby nie dowierzał własnym uszom.

Kaito wstał z łóżka, przeciągając się leniwie. Plecy napięły się, mięśnie zagrały pod skórą, a poranne światło odbiło się od linii kręgosłupa i szerokich ramion. Hiro zarumienił się mocniej, odwracając wzrok, ale i tak zdążył złapać ten widok – i zachować go w pamięci na później.

– Dobrze słyszałeś – potwierdził Kaito, odwracając się do niego z uśmiechem. – Przygotujemy śniadanie razem. Ale najpierw prysznic. Chodź.

Wyciągnął rękę. Hiro ujął ją bez wahania – drobna dłoń niemal zniknęła w jego dużej, ciepłej – i pozwolił się pociągnąć z łóżka.

Łazienka szybko wypełniła się parą. Gorąca woda szumiała, odbijając się od marmurowych płytek. Kaito odkręcił natrysk, wszedł pierwszy, a potem przyciągnął Hiro za sobą. Chłopak stał chwilę niepewnie, wybierając spośród buteleczek, aż w końcu zdecydował się na ten karmelowy żel, który tak lubił. Wycisnął odrobinę na dłoń, spienił i zaczął powoli, ostrożnie myć swoje smukłe ciało – ramiona, brzuch, biodra. Gdy schylił się, by umyć nogi, pośladki wypięły się kusząco, a krople wody spływały po nich jak perły. Kaito mył się niespiesznie i obserwował to kątem oka, czując jak poranny wzwód, którego i tak nie dało się ukryć, staje się niemal bolesny.

Gdy Hiro się wyprostował, był już tuż za nim. Objął go w pasie, mocno, zdecydowanie. Chłopak zesztywniał natychmiast, wczepiając się palcami w jego nadgarstki. Na pośladku zaś poczuł coś twardego, gorącego, natarczywego. Spojrzał przez ramię, zaskoczony, i w jego oczach błysnął ten znajomy, irytujący Kaito lęk – ciemne tęczówki opadły od razu na podłogę, na spienioną wodę spływającą do odpływu, jakby już pogodził się z tym, co musi nadejść. Kaito znieruchomiał.

Przez głowę przemknęło mu wszystko naraz – te tygodnie budowania kruchego zaufania, wieczory, gdy Hiro w końcu zasypiał bez drżenia, poranki, gdy nie uciekał spojrzeniem. Czy kilka minut przyjemności było warte zburzenia tego wszystkiego? Odetchnął bezgłośnie.

Pochylił się tylko, złożył delikatny pocałunek tuż za uchem chłopaka – ciepły, krótki, prawie czuły – i puścił go.

– Pospiesz się, bo jestem głodny jak wilk – rzucił lekkim tonem, opłukał się z piany i wyszedł spod prysznica.

Owinął się ręcznikiem w biodrach, wytarł włosy drugim i wyszedł do sypialni, zostawiając za sobą tylko smugę pary i zaskoczonego Hiro pod gorącym strumieniem. Chłopak stał jeszcze chwilę nieruchomo, z dłonią przyciśniętą do miejsca, gdzie przed chwilą były usta Kaito, jakby chciał zatrzymać to uczucie na dłużej, albo zmyć z siebie pozostałości ciepła po nim. A potem uśmiechnął się – malutko, nieśmiało, ale szczerze – i pospieszył za nim.


Lu powoli otworzył oczy, jakby powieki ważyły więcej niż zwykle. W pokoju panował głęboki, aksamitny półmrok, taki, jaki daje tylko pomieszczenie bez okien – światło nie wdzierało się tu z zewnątrz, nie było ani świtu, ani zmierzchu, tylko wieczna, kontrolowana noc. Jedynym źródłem blasku była wąska, bursztynowa listwa ledowa biegnąca wzdłuż podłogi, niczym rozżarzona żyła złota w czarnym marmurze. Rozlewała się po posadzce ciepłym, miodowym światłem, które łagodziło ostre krawędzie mebli, otulało łóżko miękkim kokonem i sprawiało, że nagie ciało Lu wydawało się niemal świecić – blade, pokryte delikatnymi siniakami i czerwonymi odciskami palców, jakby ktoś malował na nim nocą szkarłatem i fioletem.

Przez chwilę leżał nieruchomo, próbując oszacować godzinę po własnym, wewnętrznym zegarze. Dziesiąta? Dwunasta? Na pewno przegapił śniadanie, ale skoro spał tu, to chyba nie zostanie ukarany? W pokoju uciech czas zawsze rozmywał się w bezkształtną mgłę; tu nie istniały pory dnia, tu był tylko Pana i jego potrzeby.

Chciał odwrócić się na drugi bok – zwykły, leniwy ruch – ale w chwili gdy biodra drgnęły, przeszył go ostry, palący ból, jakby ktoś wbił mu rozżarzone igły w stawy i mięśnie. Z gardła wyrwał mu się cichy, zdławiony jęk. Uniósł ostrożnie kołdrę – lekką, czarną, satynową – i spojrzał w dół. Na jasnej skórze bioder i ud widniały wyraźne, ciemno-czerwone odciski dłoni Akihito, miejscami już przechodzące w sinofioletowe zasinienia. Palce, kciuki, całe dłonie – jakby Książę chciał zostawić na nim mapę swojej władzy, odcisk każdej chwili, gdy trzymał go zbyt mocno, zbyt długo, zbyt zachłannie.

Ich noc nie skończyła się na jednej rundzie. O nie. Było ich więcej – zbyt wiele – aż ciało przestało odróżniać rozkosz od kary, aż jęki przeszły w szloch, a szloch znowu w błagania o jeszcze. I dostał jeszcze. Lu westchnął cicho, bezradnie.

Jak miał wstać? Nawet uniesienie się na łokciach wydawało się herkulesowym zadaniem; miednica protestowała przy każdym, najmniejszym nawet ruchu, jakby ktoś wypełnił ją ołowiem i rozgrzanym szkłem. Pokój był doskonale wyciszony – grube ściany, specjalne panele, brak okien. Nawet gdyby zaczął krzyczeć, nikt poza nim samym by tego nie usłyszał. Rozejrzał się nieco panicznie.

W rogu sufitu mrugała czerwona dioda kamery – oko Pana, zawsze czujne. Już chciał unieść rękę i pomachać, jak robił to czasem, kiedy zostawiano go tu na całą noc – błagalny gest dziecka, które wie, że jest obserwowane. Może Akihito właśnie patrzy, może się zlituje, może przyjdzie… Wtedy usłyszał drobny hałas.

Najpierw cichy dźwięk spuszczanej wody w toalecie, potem szelest, odgłos bosych stóp na marmurze, szum wody lejącej się z kranu. Wreszcie drzwi łazienki otworzyły się bezszelestnie.

Akihito wyłonił się z obłoku pary niczym bóstwo z mgły – wysoki, spokojny, w luźno związanym, ciemnoczerwonym szlafroku, który zsunął mu się lekko z jednego ramienia, odsłaniając obojczyk i fragment ładnie umięśnionego bicepsa. Włosy miał jeszcze wilgotne, kilka kosmyków opadało mu na czoło, a na skórze lśniły drobne kropelki wody. Wyglądał na wypoczętego. Zadowolonego. Jakby to nie on spędził pół nocy na wyczerpującej, niemal brutalnej orgii, ale czerpał z niej pełnymi garściami.

Zobaczył, że Lu nie śpi, i uśmiechnął się – powoli, leniwie, z tym charakterystycznym błyskiem w oku, który zawsze sprawiał, że chłopak czuł się jednocześnie bezpieczny i całkowicie bezbronny.

– Już nie śpisz, kociaku? – mruknął niskim, aksamitnym głosem, podchodząc do łóżka.

Usiadł na jego brzegu, materac ugiął się lekko pod jego ciężarem. Sięgnął dłonią do włosów Lu – wciąż wilgotnych po nocnej kąpieli, którą Książę sam mu przygotował, gdy chłopak był już na wpół przytomny z wyczerpania – i zawinął sobie na palec jeden ciemny kosmyk, bawiąc się nim leniwie.

– Co ci się śniło? – spytał z rozbawieniem. – Tak słodko mruczałeś przez sen… aż żal było cię budzić.

Lu odwrócił wzrok a policzki zapłonęły mu szkarłatem. Pamiętał aż za dobrze. Sen był przedłużeniem rzeczywistości – te same dłonie, te same usta, ten sam głos szepczący mu do ucha rzeczy, od których robiło mu się gorąco nawet teraz, w bolesnym półśnie. Rzadko zdarzało się, żeby noc z Panem była tak… czysto przyjemna. Bez kary. Bez chłodu. Tylko pożądanie, czułość i ta niebezpieczna, oszałamiająca bliskość.

– Nie pamiętam… – skłamał cicho, głosem jeszcze ochrypłym od nocnych krzyków.

Akihito uniósł brew, jego uśmiech stał się szerszy, jakby doskonale wiedział, że kłamie, ale uznał to za uroczą próbę.

– Oczywiście – mruknął tylko, nie drążąc.

Zsunął z Lu kołdrę jednym płynnym ruchem, odsłaniając jego nagie ciało – blade, poorane czerwonymi śladami, drżące lekko od chłodu i niedorzecznego zawstydzenia. Przebiegł wzrokiem po chłopaku powoli, jakby sprawdzał, czy jego dzieło wciąż jest doskonałe. Dotknął opuszkami palców jednego z największych siniaków na biodrze – delikatnie, niemal czule.

– Boli?

Lu skinął głową, gryząc wargę.

– Cała miednica… – wyszeptał żałośnie.

Akihito zaśmiał się cicho, gardłowo, bez cienia wyrzutu.

– Chyba trochę przesadziliśmy wczoraj, co? – przyznał z rozbawieniem, jakby mówił o zbyt długim tańcu, a nie o nocy, która zostawiła na ciele Lu mapę bólu. – Zaraz coś na to poradzę.

Wstał leniwie, szlafrok zafalował, i zniknął znów w łazience. Lu usłyszał szelest szafki, brzęk buteleczek, szum wody – i przez chwilę leżał samotny w ciepłym świetle listwy, czując, jak serce bije mu trochę za szybko. Bo wiedział, że cokolwiek Akihito przyniesie – maść, olejek, czy po prostu swoje dłonie – ból minie. I zostanie tylko ta dziwna, słodka świadomość, że nawet w cierpieniu jest przez niego widziany, dotykany, pielęgnowany. I że w tym domu, w tym pokoju bez okien, to właśnie on – Książę – jest jedynym źródłem światła.

Akihito wrócił z łazienki, niosąc w dłoniach mokry ręcznik, ciężki od gorącej wody i pachnący lawendowym olejkiem eterycznym. Para wciąż unosiła się nad nim delikatną mgłą, a krople spływały po jego przedramionach, niknąc w mankiecie szlafroka. Przysiadł na brzegu łóżka, zsunął kołdrę niżej i ostrożnie owinął biodra Lu wilgotnym, ciepłym kompresem, układając go tak, by tkanina przylegała idealnie do najbardziej posiniaczonych miejsc. Lu westchnął z ulgą – gorąco przenikało głęboko w mięśnie, rozluźniając je powoli, jak wiosenne słońce rozpuszczające lód.

W tym samym czasie palce Akihito, pokryte cienką warstwą chłodnej, leczniczej maści, sunęły po skórze chłopaka z precyzją chirurga i czułością kochanka. Najpierw nadgarstki – blade, poorane czerwonymi pręgami od jedwabnych więzów, które wczoraj w nocy, dla fantazji, zaciskały się mocniej niż zwykle. Maść była zimna, pachniała arniką i kamforą; Lu drgnął, gdy Książę rozmasował ją okrężnymi ruchami, jakby chciał wymazać nie tylko ból, ale i wspomnienie szarpnięć, które zostawiły te ślady.

Potem obojczyki – tam, gdzie wczoraj gryzł i ssał, zostawiając małe, okrągłe maliny, które dziś ciemniały już fioletowo. Palce Akihito muskały je delikatnie, jakby przepraszały za każdy ząb, za każdy oddech zbyt gorący.

W końcu to miejsce – najbardziej newralgiczne, między pośladkami, wciąż rozpalone i nadwyrężone po wielokrotnych, głębokich wejściach. Gdy opuszek pokryty maścią dotknął delikatnego pierścienia mięśni, Lu syknął cicho, spinając się całym ciałem. Akihito spojrzał na niego łagodnie, prawie czule – to jedno spojrzenie wystarczyło, by chłopak rozluźnił się pod dotykiem. Palec wszedł powoli, rozprowadzając chłodzący żel w środku; ból ustępował miejsca kojącej uldze, jakby samo spojrzenie Pana potrafiło leczyć.

Na koniec biodra – te najmocniej naznaczone odciskami jego dłoni. Akihito rozmasowywał je długo, okrężnymi, głębokimi ruchami, aż Lu westchnął znowu, tym razem z czystą przyjemnością.

Gdy skończył, zebrał wszystko – tubki, ręcznik, opakowania – i wyniósł do łazienki. Wrócił z miękkim, ciemnogranatowym szlafrokiem Lu. Pomógł chłopakowi usiąść powoli, centymetr po centymetrze, podtrzymując go pod pachy, a potem owinął go materiałem, zawiązał pasek w luźny, ale pewny węzeł.

– Głodny? – spytał cicho.

Lu spojrzał na niego nieśmiało.

– Czy… nie przegapiliśmy już pory śniadania?

Akihito wzruszył ramionami z leniwym uśmiechem.

– Makoto podgrzeje nam smażony ryż z warzywami. Zdaje się, że właśnie to było dziś w planie.

Lu skinął głową i spróbował wstać – nogi ugięły się pod nim natychmiast, jakby były z waty. Akihito złapał go w pół kroku i po prostu wziął na ręce – lekko, ostrożnie, jakby unosił najdelikatniejszą porcelanową lalkę, którą boi się upuścić. Lu wtulił się w niego instynktownie, przytykając policzek do szyi Pana.

Drugą ręką Książę niezgrabnie, ale uparcie zgarnął z pobliskiej szafki filiżankę ze srebrnym zdobieniem – swoją ulubioną, z której w nocy poił Lu ziołową herbatą z melisą i walerianą, by koszmary z bankietu nie wróciły. Chłopak spał potem głęboko, wyjątkowo długo – może zadziałały zioła, może był to efekt wyczerpania, a może jedno i drugie. Teraz nie miało to znaczenia.

Wyszedł z nim na korytarz. Było ciemno – rolety nie podniosły się automatycznie, jak powinny o tej porze. Akihito zaklął cicho pod nosem.

– Cholera, znowu ta automatyka… Będę musiał wezwać fachowca – stwierdził nieco zrzędliwie.

Lu mruknął coś w zgodzie, wtulając się mocniej w jego pierś. I wtedy to się stało. Z mroku korytarza, z cichym, jednostajnym warkotem, wyłoniła się biała, eteryczna postać – wysoka, kołysząca się na boki, sunąca prosto na nich niczym duch z japońskiej legendy. Lu krzyknął – krótko, przeraźliwie.

Akihito zawtórował mu, sam niepewny, czy bardziej wystraszył go pokraczny upiór, czy ten krzyk w uchu. Odruchowo cofnął się chwiejnie do tyłu – Lu, czując, że spada, wczepił się w poły szlafroka Pana z dziką desperacją, zapominając o wszystkim. Filiżanka wysunęła mu się z dłoni.

Granatowa porcelana uderzyła o panele z czystym, wysokim dźwiękiem – jakby ktoś uderzył w dzwon – i rozpadła się na dziesiątki drobnych, ostrych kawałków. Spodek przetrwał, zakręcił się wkoło i zadźwięczał jak rzucona moneta, kołysząc się jeszcze długo na podłodze.

Akihito, wciąż z Lu w ramionach, postawił chłopaka ostrożnie za sobą, poza zasięgiem odłamków, i jednym szarpnięciem zdarł prześcieradło ze „zjawy”. Pod spodem był stelaż z wieszaków na kółkach, przymocowany do rumby, która właśnie rozpoczęła poranny tryb sprzątania – biała szmatka na „głowie” miała udawać ducha, ktoś ewidentnie zrobił sobie żart.

Lu podparł się ściany, blady jak prześcieradło w dłoni mężczyzny, i spojrzał najpierw na rozbitą filiżankę – najcenniejszą, niemal świętą w tym domu – potem na Pana. W oczach Księcia wezbrała furia – czysta, lodowata, taka, która potrafiła zmrozić krew w żyłach.

– Kto. To. Zrobił. – wycedził przez zęby tak cicho, że zabrzmiało to groźniej niż krzyk.

Lu przełknął ślinę i skulił się w sobie, nagle o wiele bardziej przestraszony gniewem Pana niż jakimkolwiek duchem.

Makoto wychylił się przez szeroką, granitową wyspę kuchenną, na której właśnie wycierał ostatnie okruszki po śniadaniu – ściereczka w jego dłoni zamarła w pół ruchu, gdy z piętra dobiegł go najpierw krzyk, potem huk, a potem ten charakterystyczny, wysoki brzęk rozbijanej porcelany, który w tym domu brzmiał jak wyrok. Twarz mu zbladła; znał ten dźwięk. Znał go aż za dobrze.

Na kanapie w salonie Kaname, który właśnie popijał powoli swoje poranne leki – gorzką, białą tabletkę rozpuszczoną w wodzie – skulił się nagle w sobie, jakby ktoś wbił mu nóż między żebra. Wiedział. O Boże, wiedział.

To nie Pan miał się wystraszyć. To oni mieli – Makoto i Lu – za to, że naśmiewali się z niego, że piszczy jak dziewczynka, gdy rumba wyskakuje nagle spod kanapy albo zza zasłony. Chciał się tylko odegrać. Tylko trochę. Prześcieradło, kilka wieszaków, ta cholerna rumba na pilota… miał ich tylko przestraszyć, nie wywołać armagedon.

Teraz siedział skurczony, z kolanami podciągniętymi pod brodę, i patrzył, jak Akihito niemal zbiega po schodach – w rozwianym szlafroku, z jeszcze wilgotnymi włosami, twarzą białą z wściekłości i oczami czarnymi jak dwa odmęty nicości. W dłoni wciąż trzymał na wpół zgniecione prześcieradło.

– Kto. To. Kurwa. Zrobił. – warknął tak zimno, że powietrze w salonie zdawało się zamarznąć.

Prześcieradło wylądowało na podłodze niczym trup. Makoto wyszedł powoli z kuchni, podniósł materiał i zmarszczył brwi, wciąż nie rozumiejąc całego ogromu katastrofy. Kaname przygryzł dolną wargę tak mocno, że poczuł smak krwi. Drżał – całe jego drobne ciało wpadało w lekkie, niekontrolowane dreszcze. Musiał się przyznać. Wiedział o tym. Ale strach ścisnął mu gardło jak stalowa obręcz.

– Nie chciałem… – wyszeptał tak cicho, że ledwie było go słychać.

Gniewne spojrzenie Akihito spadło na niego ciężkie, miażdżące, jakby mogło skruszyć całe jego jestestwo. Kaname skulił się jeszcze bardziej, prawie znikając za oparciem kanapy.

– Chciałem tylko… nastraszyć Mako i Lu… bo śmiali się… że boję się tych odkurzaczy… – wybełkotał, choć głos łamał mu się na każdym słowie.

W tym momencie na górze, przy balustradzie, pojawił się Lu – blady, chwiejny, w za dużym szlafroku, ze spodeczkiem w drżących dłoniach. Granatowym, ze srebrnym rantem. Bez filiżanki Pana, wartej więcej niż wszyscy oni troje razem wzięci. Makoto poczuł, jak kolana odmawiają mu posłuszeństwa.

Akihito podszedł do Kaname w dwóch krokach, chwycił go brutalnie za sweter – materiał zaskrzeczał mu pod palcami – i przeciągnął chłopaka przez oparcie kanapy jak szmacianą lalkę. Postawił go przed sobą, zamachnął się i wymierzył siarczysty, otwarty policzek. Głuchy plask rozległ się w ciszy salonu.

Kaname krzyknął – wysoko, rozpaczliwie – i upadłby, gdyby Aki go nie trzymał. Makoto skrzywił się, jakby to jego policzek zapłonął ogniem

– Skąd, do cholery, przyszedł ci do głowy tak idiotyczny pomysł?! – warknął Akihito, głos drżał mu z wściekłości. – Przez twoje dziecinne głupoty mogłem upuścić Lu! Mogłem postrzelić któregoś z was, gdybym miał przy sobie broń! Używasz w ogóle mózgu, czy tylko udajesz, że go masz?!

Kaname rozpłakał się na dobre – szlochał, szamotał się w uścisku, bełkocząc przeprosiny, które ginęły we łzach i panicznej czkawce. Akihito cisnął go na podłogę – chłopak upadł na kolana, z dłonią przy policzku – i powiódł spojrzeniem po pozostałych dwóch, jakby chciał ich przebić na wylot.

– Wszyscy. Na górę. Ale już – wycedził lodowato.

Makoto przełknął ślinę tak głośno, że sam to usłyszał. Podszedł szybko, pomógł Kaname wstać – chłopak drżał jak w febrze – i poprowadził go w stronę schodów. Lu już czekał na górze, przytulony do balustrady, z tym nieszczęsnym spodeczkiem w dłoniach. Gdy mijali go w korytarzu na piętrze, Makoto spojrzał z trwogą na odłamki, które wciąż leżały na dole – granatowe, ostre, bezcenne.

Akihito pchnął ciężkie, dźwiękoszczelne drzwi pokoju uciech i wszedł pierwszy, nie oglądając się za siebie. Chłopcy podążyli za nim w milczeniu – Makoto podtrzymywał wciąż szlochającego Kaname, Lu szedł ostatni, drobnymi, ostrożnymi krokami, jakby każdy z nich ważył tonę.

Książę nie zatrzymał się w głównej części pomieszczenia. Przeszedł prosto do dalszej ściany, nacisnął ukryty panel i otworzył kolejne drzwi – te, które zwykle pozostawały zamknięte na klucz. Za nimi znajdowało się pomieszczenie, które chłopcy nazywali między sobą salą luster.

Światło uderzyło w nich ostre, zimne, bezlitosne – dziesiątki diod LED umieszczonych w suficie i ścianach zapaliło się jednocześnie, odbijając się od idealnie gładkich, lustrzanych powierzchni. Nie było tu ani jednego kąta, w którym można by się schować przed własnym odbiciem. Każdy siniak, każda łza, każdy drżący mięsień mnożył się w nieskończoność, tworząc armię przerażonych, bladych chłopców stojących przed jednym, bardzo wściekłym mężczyzną.

Lu zamrugał boleśnie, Kaname wtulił twarz w ramię Makoto, Mako sam musiał zmrużyć oczy. Akihito przeczesał palcami włosy i zaczął krążyć wokół nich powoli – jak wilk, który nie może zdecydować, od którego gardła zacząć. Jego kroki odbijały się echem od luster, choć podłoga była wyłożona miękkim, czarnym dywanem.

Zatrzymał się. Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Jeszcze jeden. Nie. Nie w takiej furii. Wiedział to aż za dobrze – kiedy gniew był tak czysty, tak gorący, tracił kontrolę. A bez kontroli mógł złamać żebro, rozerwać skórę, zostawić ślad na zawsze. Nie chciał tego. Nigdy nie chciał. Otworzył oczy i spojrzał na nich – naprawdę spojrzał.

Lu ledwie trzymał się na nogach, szlafrok zsunął mu się z jednego ramienia, odsłaniając świeże malinki na obojczyku. Kaname płakał tak mocno, że czkawka wstrząsała całym jego drobnym ciałem. Makoto, najstarszy, najsilniejszy, stał blady jak ściana, z ustami zaciśniętymi w cienką linię.

Więc to Kaname zrobił głupi żart, bo Lu i Mako śmiali się z jego strachu przed odkurzaczami. Dziecinada. Zwykła, głupia dziecinada. Dlaczego Kaname nie przyszedł do niego od razu? Bo nie chciał, żeby tamci zostali ukarani? Bo uznał, że to błahostka? Przecież między nimi zdarzały się gorsze rzeczy – zazdrość, kłótnie, nawet drobne bójki. Radzili sobie sami. Nie byli dziećmi. A jednak dziś padła filiżanka.

Akihito prychnął w duchu. Filiżanka. Przedmiot. Drogi, sentymentalny, ale wciąż – tylko przedmiot. Nikomu nic się nie stało. Lu nie spadł. Nikt nie został postrzelony (choć gdyby wrócił wczoraj z Drake’iem…).

– Przestań – skarcił się w myślach.

Żadnych „gdyby”. To czarnowidztwo bardziej pasowało do Ryunosuke, nie jego. Gniew powoli opadał – jak rozżarzony węgiel wrzucony do zimnej wody – syczał, dymił, ale gasł. Zatrzymał się na wprost nich. Powiódł spojrzeniem po trzech twarzach – odbitych w tysiącu luster, tysiąc razy bardziej winnych, tysiąc razy bardziej przerażonych. I nagle, w tej absurdalnej, lustrzanej nieskończoności, sytuacja wydała mu się… zabawna.

Przestraszył się prześcieradła na rumbie. On. Akihito. Drake zabije go śmiechem, kiedy opowie mu t przy obiedzie. Ale rzeczy już się stały. Wściekł się. Przyprowadził ich tutaj. Nie mógł teraz powiedzieć: „A dobra, przeszło mi, idźcie sobie”. Musi być konsekwentny. Uniósł podbródek. Głos miał już spokojny – zimny, ale opanowany.

– Makoto – powiedział cicho. – Wyjaśnij mi. Czy rzeczywiście naśmiewaliście się z Kaname?

Mako drgnął, jakby ktoś go uderzył. Uniósł wzrok, choć wymagało to od niego heroicznego wysiłku.

– Tak, Panie – przyznał ostrożnie. – Trochę… trochę się podśmiewywaliśmy. Ale to nie było złośliwe. Po prostu… wydawało nam się śmieszne.

Akihito powoli skinął głową. Musiał ich ukarać. Wszyscy trzej zawinili – mniej lub bardziej. Ale kara musiała być równa. I musiał uwzględniać, że Lu nie zniesie dziś wiele. Stał nieruchomo pośrodku sali luster, patrząc, jak trzy pary oczu – sześć, dwanaście, nieskończoność – czekają na wyrok. I powoli zaczął się uśmiechać. Nie był to miły uśmiech. Gniew wciąż tlił się w nim jak żar pod popiołem, ale już nie palił – był kontrolowany, zimny, ostry jak brzytwa.

– Podejdźcie – rozkazał cicho.

Trzej chłopcy posłusznie zrobili krok do przodu. Kaname wciąż szlochał, Lu drżał z wyczerpania, Makoto trzymał ich obu, jakby bał się, że któryś z nich upadnie. Akihito spojrzał na nich długo, przenikliwie.

– Czy naprawdę muszę wam przypominać, że jesteście braćmi? – zaczął niskim, spokojnym głosem, w którym nie było już wrzasku, tylko stal. – Nie braćmi krwi, ale braćmi w tym domu. Nauczyłem was lojalności wobec siebie… ale najwyraźniej zdążyliście już zapomnieć tamte lekcje.

Zrobił pauzę, pozwalając słowom osiąść.

– Kaname – spojrzał na najmłodszego, który natychmiast skulił się jeszcze bardziej. – Zamiast przyjść do mnie i powiedzieć, że czujesz się wyśmiewany, zrobiłeś głupi żart, który mógł skończyć się tragedią. Makoto, Lu – przeniósł wzrok na pozostałych – zamiast potraktować strach młodszego brata z szacunkiem, drwiliście z niego.

Podszedł do ściany, otworzył wąską szafkę i wyjął z niej cienką, elastyczną bambusową witkę – długą na metr, gładką, jasną, taką, którą używał czasem do drobnych korekt postawy. Nie była to broń. Była symbolem.

– Nie będę was bił jak zwierzęta – powiedział spokojnie. – Nie będę was łamał. Ale zapamiętacie dzisiejszy dzień. Każdy z was.

Wskazał na środek sali.

– Makoto. Plecy do mnie, ręce na ścianie. Lu i Kaname – patrzcie. Patrzcie dokładnie.

Mako drgnął, ale posłusznie podszedł, zdjął bluzę i stanął twarzą do lustra, rozstawiając ręce na wysokości ramion. Lu i Kaname patrzyli szeroko otwartymi oczami.

Pierwszy cios spadł szybko – świst bambusa przeciął powietrze, krótki, ostry dźwięk uderzenia o skórę. Makoto syknął, plecy napięły mu się, na bladej skórze pojawiła się cienka, czerwona linia. Drugi cios, trzeci, czwarty –w sumie dwadzieścia. Nie były mocne. Nie sadystycznie. Raczej jak klapsy wymierzane niesfornemu dziecku – ostre, palące, upokarzające, ale nie wyrządzające specjalnej krzywdy. (żeby nie było, bicia dzieci nie popieramy. To tylko taki przykład)

– Za to, że nie nauczyłeś młodszych szacunku – powiedział Akihito spokojnie, kończąc.

Makoto drżał, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

– Lu.

Lu podszedł chwiejnie i bez sprzeciwu zdjął szlafrok. Jego plecy i tak już były poorane śladami po nocy, ale Akihito uderzył lżej, choć tyle samo razy, dokładnie tam, gdzie nie było siniaków.

– Za to, że zamiast zgasić konflikt, dolewałeś oliwy do ognia.

Lu zagryzł wargę, łzy zatańczyły mu pod powiekami, ale nie pozwolił im spłynąć. Wytrzymał.

– Kaname.

Najmłodszy podszedł prawie na czworakach. Akihito uderzył mocniej, ale nie brutalnie. Czerwone pręgi pojawiły się natychmiast na bladej skórze. Kaname rozszlochał się głośniej, ale nie próbował uciekać.

– Za to, że zamiast przyjść do mnie, wybrałeś zemstę.

Gdy skończył, odłożył witkę na kanapę stojącą pośrodku.

– Teraz klękacie – powiedział cicho. – W kręgu. Twarzą do siebie. Ręce na udach – doprecyzował.

Chłopcy posłusznie uklękli – trzy pary kolan na czarnej podłodze, trzy pary zaczerwienionych oczu naprzeciw siebie. Plecy piekły, ale już nie tak mocno jak wstyd. Aki okrążył ich i lekkimi szturchnięciami skorygował ich postawy. Wyprostował plecy, uniósł podbródki by nie mogli uciekać spojrzeniem.

– Będziecie tak siedzieć do obiadu – oznajmił. – Będziecie patrzeć sobie w oczy i myśleć o tym, co znaczy braterstwo w moim domu. Że jeśli jeden cierpi – cierpicie wszyscy. Jeśli jeden popełnia błąd – wszyscy ponosicie tego konsekwencje.

Akihito przykucnął przed nimi na chwilę.

– To nie jest kara za rozbitą filiżankę – powiedział cicho, prawie czule. – Filiżanka to tylko porcelana. To kara za to, że zapomnieliście, kim jesteście dla siebie nawzajem.

Wstał i wyłączył ostre światło. Sala pogrążyła się w ciepłym, bursztynowym półmroku.

– Wrócę za kilka godzin. Do tego czasu możecie ze sobą rozmawiać – oznajmił i wyszedł.

Drzwi zamknęły się za nim cicho. Chłopcy zostali sami – w ciszy, w chłodzie, w obliczu siebie nawzajem. Z pręgami na plecach i łzami piekącymi pod powiekami. I po raz pierwszy od bardzo dawna tak trudno było im patrzeć sobie w oczy.

W sali luster panowała cisza tak gęsta, że słychać było każdy, nawet najcichszy oddech, każde drgnięcie powieki, każde łkające pociągnięcie nosem. Bursztynowy półmrok otulał ich troje niczym ciepły, lecz surowy kokon; odbicia w ścianach mnożyły ich postacie w nieskończoność, tworząc krąg skulonych, na wpół nagich chłopców, których plecy znaczyły świeże, różowe pręgi, układające się w równą, bolesną symetrię.

Kaname pociągnął nosem, głośno, rozpaczliwie, jakby chciał wciągnąć z powrotem wszystkie łzy, które już wypłakał. Oczy miał czerwone, opuchnięte, rzęsy wciąż mokre. Opuścił głowę, ale zaraz uniósł ją z wysiłkiem, spoglądając najpierw na Makoto, potem na Lu.

– Prze… przepraszam – wyszeptał, choć głos mu drżał. – To przeze mnie… wpakowałem was w to wszystko. Ja… ja nie chciałem, żeby tak wyszło…

Makoto westchnął cicho, głęboko, powietrze wyszło z niego jakby razem z całym napięciem ostatnich minut. Przesunął spojrzeniem po pręgach na plecach Kaname, potem po własnych, w końcu po tych na Lu, delikatniejszych, ale i tak wyraźnych na bladej skórze.

– Mnie też jest głupio – przyznał cicho, szczerze. – Nie powinniśmy byli się z ciebie śmiać. Wiem, że nie lubisz tych odkurzaczy… po prostu… to było głupie.

Lu uśmiechnął się łagodnie tym swoim ciepłym, bursztynowym uśmiechem, który potrafił rozpuścić nawet najtwardszy lód. Skinął powoli głową, choć ruch kosztował go grymas bólu w biodrach.

– Wszyscy wiemy, że jesteś bardziej wrażliwy, Kaname – powiedział miękko, bez cienia wyrzutu. – Nie powinniśmy byli drwić. Przepraszam cię za to. Wybaczysz nam?

Kaname wytarł oczy nadgarstkiem, zostawiając na skórze mokre smugi. Pokiwał głową szybko, usilnie starając się uśmiechnąć – kąciki ust drżały mu jeszcze od płaczu, ale wyszło szczerze. Przez chwilę między nimi zapanowała cisza – nie ciężka, nie napięta, tylko taka, w której wreszcie można było odetchnąć. Makoto nachylił się lekko do przodu, na tyle, na ile pozwalała pozycja.

– Powiedz Lu… kto właściwie pisnął jak dziewica? Ty czy Pan? – spytał konspiracyjnym szeptem.

Lu parsknął śmiechem, krótkim, zduszonym, ale prawdziwym, po czym natychmiast się opanował, poprawiając kolana na dywanie i gryząc wargę, gdy plecy zapiekły.

– Nie mam pewności – odparł dyplomatycznie, z błyskiem w oku. – Wszystko działo się zbyt szybko.

Kaname pociągnął nosem po raz ostatni i zapytał nieśmiało:

– A… Pan naprawdę nie ukaże mnie za tą filiżankę?

Makoto pokręcił głową, z lekkim, ciepłym uśmiechem.

– Słyszeliśmy wszyscy. Nie jest zły za filiżankę. Jest zły, że sobie dokuczamy. Filiżanka to tylko… rzecz.

Ramiona Kaname opadły nagle, jakby ktoś zdjął mu z nich niewidzialny ciężar. Odetchnął głęboko, z ulgą tak widoczną, że aż zabawną. Zaraz jednak wyprostował się gwałtownie, przypominając sobie o pozycji. Makoto spojrzał na Lu, na jego ramiona pokryte gęsią skórką, na szlafrok, który w trakcie chłosty zsunął się prawie do bioder, trzymając się tylko na luźno związanym pasku.

– Pan nie powinien mieć nic przeciwko, jeśli podniosę ci szlafrok – mruknął cicho.

Lu zerknął w dół, na swój prawie nagi tors, potem na kanapę, gdzie leżały ich swetry, zbyt daleko, by sięgnąć bez wstania.

– Sam nie wiem… – westchnął, po czym wzruszył ramionami z rezygnacją i lekkim, figlarnym uśmiechem. – Solidarnie pomarznę z wami. Będzie zabawnie, jak wszyscy troje się przeziębimy. Może wtedy Pan zamówi nam maczka?

Kaname parsknął – jego śmiech wciąż miał nieco płaczliwą nutę.

– Ja bym wziął frytki i burgera – powiedział z nadzieją w głosie.

Makoto pokręcił głową z niedowierzaniem, ale kąciki ust uniosły mu się w szerokim uśmiechu.

– Że też nawet w takiej sytuacji nie opuszcza was humor… – mruknął, po czym sięgnął po szlafrok Lu, ostrożnie założył mu go na ramiona i zawiązał starannie w pasie, wracając zaraz do własnej pozycji. – Ja wolałbym jednak kuchnię Lu niż ten syf.

Lu naburmuszył się teatralnie.

– Nie będę skakał koło was z budyniem z malinowym syropem, jak będziecie chorzy – burknął, ale oczy mu się śmiały.

Kaname aż rozpromienił się cały.

– A nawet jak nie będziemy chorzy… możemy go zjeść na podwieczorek? – zapytał z ogromną nadzieją w błyszczących oczach.

– Jeśli Pan pozwoli – odparł Lu, unosząc brew – to zrobię wieczorem. Całą michę.

Kaname uśmiechnął się szeroko, zapominając na moment o piekących pręgach i niewygodnej pozycji. Wizja słodkiego, ciepłego budyniu z gęstym, malinowym syropem stłumiła cały dyskomfort. Makoto spojrzał na Lu z ciekawością.

– A jak wczoraj na bankiecie? Dobrze się bawiłeś?

Lu skinął głową.

– Tak… chociaż było trochę drętwo. Ale fajnie, że był tam Hiro i…

Uśmiech nagle zadrżał mu na ustach i zgasł. Ściągnął brwi, spojrzał na Makoto z czymś nowym w oczach. Niepokojem? Smutkiem? Makoto zmarszczył czoło, nie rozumiejąc nagłej zmiany.

– Co się stało? – zapytał cicho.

Lu zawahał się, gryząc wargę.

– Hiro… powiedział mi coś… na przyjęciu – wyszeptał wreszcie, głosem tak cichym, że ledwie słyszalnym w lustrzanej ciszy.

[Zjedlibyście mnie żywcem, gdybym tu skończyła, prawda? XD]

Makoto zerknął instynktownie w górny róg sali, gdzie czerwona dioda kamery mrugała spokojnie, jakby tylko czekała na kolejny akt ich dramatu. W jego oczach błysnęło zrozumienie – ostre, bolesne, jakby ktoś właśnie wbił mu szpilkę w samo serce. Wiedział, o co chodzi, zanim Lu zdążył otworzyć usta.

Lu zacisnął wargi w cienką, bladą linię – tylko na moment, ale wystarczająco długo, by powietrze między nimi zgęstniało od niewypowiedzianych pretensji. Potem spojrzał prosto w oczy Makoto i powiedział wprost, bez owijania w bawełnę, głosem spokojnym, ale ostrym jak szkło:

– Nie masz prawa wtrącać się w moją relację z Hiro.

Makoto skrzywił się, jakby ktoś uderzył go w policzek po raz drugi tego ranka.

– Lu… – zaczął ostrożnie, zniżając głos do szeptu – naprawdę uważasz, że to dobry moment i miejsce na taką rozmowę?

Jego spojrzenie znów uciekło w stronę kamery – znaczące, ostrzegawcze, niemal błagalne. Lu nawet się nie odwrócił. Wiedział doskonale, co przyjaciel wskazuje. Wiedział i nie dbał o to.

– Wręcz idealny – odparł, a potem zniżył głos tak nisko, że brzmiał jak syk węża w trawie. – Dlaczego to zrobiłeś, Mako? Dlaczego powiedziałeś Hiro, żeby do mnie nie dzwonił?

Makoto opuścił wzrok na ich kolana, trzy pary bladych, drżących kolan na czarnym dywanie i milczał przez długą, ciężką chwilę.

– Dobrze wiesz dlaczego – mruknął w końcu, tak cicho, że ledwie było go słychać nad ich oddechami. – Zabiera ci za dużo czasu. A jeśli będziesz go ciągle prowadził za rączkę, nigdy nie stanie się samodzielny.

Lu prychnął, krótko, gorzko, z pogardą, która zabolała bardziej niż bambusowa witka na plecach.

– To nie ty będziesz o tym decydował – syknął. – Już raz ci to mówiłem. Hiro jest tam sam. Nie ma w nikim wsparcia. Nie ma z kim porozmawiać, wyżalić się, poprosić o radę. Pamiętasz jeszcze, jak to było u Pana na początku? Jak się bałeś? Jak samotny się czułeś?

Makoto nic nie odpowiedział. Tylko zacisnął mocniej wargi. Lu odczekał sekundę, dwie, potem zaśmiał się cicho, gorzko, bez radości.

– No proszę. Teraz nagle nie masz nic do powiedzenia? – zadrwił. – Taki byłeś wygadany, kiedy okłamywałeś Hiro.

Makoto podniósł wzrok, prowokująco, z błyskiem wściekłości w ciemnych tęczówkach.

– Im szybciej ten dzieciak dorośnie i pogodzi się ze swoją sytuacją, tym lepiej dla niego – wycedził. – Niech się hartuje. Bo będzie tylko gorzej.

Lu powoli pokręcił głową, z niedowierzaniem i czymś, co wyglądało na czystą, lodowatą wściekłość.

– Jesteś pewny, że nie mówisz o sobie? – zapytał złośliwie, głosem ostrym jak nóż. – Może nie chodzi ci o strach Hiro, tylko o twój własny? Bo ostatnio dostajesz jakiegoś kociego rozumu. Boisz się, że Pan pozbędzie się twojej starzejącej się dupy, co? Że zobaczy młodego chłopaka u boku Kaito i zapragnie znów poczuć, jak to jest układać takiego młodzika od podstaw?

Makoto syknął jakby ktoś naprawdę wbił mu szpilkę.

– Przestań – wysyczał, blednąc. – Pan może nas słuchać.

Lu uniósł się gwałtownie, podnosząc głos do zwykłej głośności, tak, żeby kamera na pewno złapała każde słowo.

– Bardzo dobrze, jeśli słucha! – zawołał, oczy błyszczały mu gniewem. – Może wreszcie zrobi coś z twoimi humorkami, skoro ty sam nie potrafisz mu powiedzieć o swoich obawach!

Makoto, z przerażeniem w oczach, rzucił się do przodu i zasłonił mu usta dłonią. Lu odepchnął jego ręce mocno, prawie tracąc równowagę, ale pozostał na kolanach.

– Dosyć – warknął, patrząc na niego wściekle. – Sam mu powiem. Bo mam dość. Wszystko ma granice i nie pozwolę, żebyś wciągał Hiro w swoje gierki!

Makoto zbladł jak ściana. Opuścił głowę w geście całkowitej kapitulacji.

– …Po-porozmawiam z Panem – wyszeptał po długiej, ciężkiej chwili. – Ale… daj mi jeszcze trochę czasu. Żebym to sobie poukładać.

Lu prychnął tylko, odwracając wzrok. Nie odpowiedział. Kaname, który przez całą rozmowę siedział jak skamieniały, wstrzymując oddech tak długo, że aż twarz mu poczerwieniała, w końcu wypuścił powietrze głośno, z wyraźną ulgą i rezygnacją jednocześnie. Wizja spokojnego wieczoru z budyniem i malinowym syropem przed telewizorem, właśnie rozpłynęła się w lustrzanej nieskończoności jak dym.

Akihito siedział w swoim gabinecie już ubrany w ciemne, grafitowe spodnie i białą koszulę, swobodnie rozpiętą pod szyją. Nie mógł cały dzień paradować w szlafroku, nawet jeśli nie musiał dziś iść do pracy. Już wymierzając chłopcom karę, niepoważnie ubrany, czuł się idiotycznie. Słońce stało wysoko, ale w pomieszczeniu panował półmrok; ciężkie story zaciągnięte były do połowy, by światło nie raziło w oczy. Na biurku stał otwarty laptop, którego ekran rzucał zimne, niebieskawe światło na jego twarz, podkreślając zmarszczkę między brwiami i lekkie cienie pod oczami.

Stukał paznokciem wskazującego palca w blat z ciemnego orzecha – stuk, stuk, stuk – rytmicznie, nerwowo, jakby chciał wybić sobie z głowy cały ten pieprzony dzień, zanim jeszcze zdążył się na dobre rozkręcić. Spojrzenie miał przyklejone do obrazu z kamery w lustrzanym pokoju: trzech chłopców klęczących w kręgu. Słuchawki leżały obok, nie założył ich jeszcze, ale mikrofony działały doskonale. Słyszał każde słowo. Każde drgnięcie głosu. Każde oskarżenie.

Marszczył brwi coraz mocniej, aż w końcu pomasował nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym, jakby chciał fizycznie zmiażdżyć narastający ból głowy. Zirytowany wzrok padł na leżącą obok komórkę. Ciemniejący ekran wciąż wyświetlał tą jedną, krótką, wbijającą się w mózg wiadomością od Drake’a:

„Nie przyjeżdżaj dziś Akihito. Jestem zajęty.”

To było niepodobne do jego przyjaciela, by tak nagle odwoływał ich spotkanie, bez podania konkretnego powodu. W dodatku to pełne imię. Rzadko zwracał się do niego w ten sposób. Zawsze, gdy Drake to robił, brzmiało jak policzek. Aki prychnął pod nosem – krótko, gorzko – i wrócił spojrzeniem na ekran laptopa. Może jednak dobrze, że dziś zostaje w domu? Będzie mógł obserwować Makoto.

Nietypowe zachowanie najstarszego z chłopców, które utrzymywało się od kilku tygodni, nie umknęło mu. Co prawda były to drobne rzeczy – unikanie wzroku, zbyt szybkie odpowiedzi, zbyt długie milczenia, skargi na migreny, które pojawiały się zawsze wtedy, gdy w rozmowie padało nazwisko Kaito, jakby wciąż tliła się w nim ta niedorzeczna zazdrość sprzed lat, gdy wówczas usiłował otruć jego przyjaciela środkiem przeczyszczającym. Zrzucał to na wiosenne przesilenie, na zmęczenie, na potrzebę zakupu nowych okularów, bo stare były już zbyt słabe. Ale teraz, słysząc te słowa wypowiedziane szeptem w lustrzanej sali „boisz się, że Pan pozbędzie się twojej starzejącej się dupy”, zrozumiał, że się mylił. To nie migrena. To strach. Strach, że zostanie zastąpiony.

Akihito sięgnął do szuflady, wysunął paczkę papierosów, czarnych, cienkich, tych, które palił tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wyjął jednego, pochwycił ustami, znalazł zapalniczkę – srebrną, ciężką, z wygrawerowanym smokiem. Wstał od biurka, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Zapalił. Zaciągnął się głęboko, pozwalając dymowi wypełnić mu płuca, gryźć gardło, oczyścić głowę.

Zwykle nie palił w domu. Ale dziś jego nerwy wisiały na nitce tak cienkiej, że wystarczyło jedno muśnięcie, by pękła. Stał przy oknie, patrząc na ogród. Księżniczka siedziała na skalniaku, majestatyczna i biała, starannie myjąc przednią łapkę. Jej kocięta, już prawie podrostki, bawiły się w trawie, goniąc za własnym ogonem albo za motylem, który miał pecha zabłądzić na ich teren.

Nagle kotka uniosła łebek, spojrzała wprost na niego i zamiauczała, rozdziawiając pyszczek. Akihito uśmiechnął się mimowolnie i pokręcił głową. Nigdy nie przypuszczał, że pozwoli tu żyć tak uciążliwej gromadce. A jednak.

Zgasił papierosa w popielniczce na parapecie, zamknął okno i zszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, wyciągnął paczkę mielonego mięsa, rozciął nożem opakowanie i wyszedł do ogrodu. Kucnął przy skalniku i bez zwłoki wyrzucił mięso na trawnik. Kociaki zbiegły się w sekundę, pomrukując, popiskując, walcząc o każdy kawałek. Księżniczka zeszła ze skalniaka powolnym, królewskim krokiem, uniosła wysoko ogon i otarła się o udo Akihito – raz, drugi, mrucząc głośno, domagając się pieszczot.

Blondyn pogłaskał ją po grzbiecie, między łopatkami, tam gdzie lubiła najbardziej, wzdychając ciężko, jakby był zmęczony światem, choć dochodziło dopiero południe.

Czy naprawdę obawy Makoto mogły mieć uzasadnienie? Czy miałby jeszcze ochotę, a przede wszystkim siły i cierpliwość, by przygarnąć sobie kolejnego uległego? Walczyć z jego buntem, łamać sprzeciw, układać wedle własnego uznania? Pogłaskał kotkę ostatni raz i wstał, kierując się do posiadłości. Zdecydowanie musiał pomówić z Makoto.