Opis

Mick nie spodziewał się, że wakacyjny wyjazd z przyjacielem do kasyna w Seulu skończy się w taki sposób. Kyleb nierozważnie zaciągnął ogromny dług u właściciela, będąc naiwnie pewnym, że się odegra. Okropnie się jednak przeliczył. Tylko dlaczego Mick ma ponieść konsekwencje głupoty przyjaciela? I dlaczego cena, którą muszą zapłacić jest tak wysoka? Właściciel kasyna sprzeda ich na aukcji niewolników, by odzyskać choć część należnej mu kwoty. Książka przedstawia w realny sposób jak mogłaby wyglądać relacja współczesnego Pana i niewolnika. Jest brutalna i pełna okrucieństwa, bez cukierkowego pudrowania. Historia jest jak najbardziej fikcyjna, co chyba muszę zaznaczyć, bo nie wszyscy ogarniają xD Powieść 18+ Przemoc, sex i gore

12.04.2025

Epilog

W progu pokoju Mick’a Drake opierał się niedbale o framugę, z założonymi na piersi ramionami, obserwując go w milczeniu. W oczach miał mieszaninę zniecierpliwienia, irytacji i czegoś, co trudno było nazwać… może cichego niepokoju? Mick zdawał się nie zwracać na niego uwagi, całkowicie skupiony na walizce rozłożonej na środku łóżka. Mimo, że była przepełniona to blondyn wciąż dokładał do niej kolejne rzeczy, to znów je wyciągał i pakował w innym układzie, ale te wciąż się nie mieściły, więc przeglądał wszystko i na nowo decydował co ze sobą zabrać. Ubrania, bieliznę, kosmetyczkę, ładowarkę, nie wiadomo po co mały notes i jakieś drobiazgi, dodatkowy sweter czy buty. Jego ruchy były nerwowe i nieskoordynowane, jakby każda z tych rzeczy mogła zaważyć na sukcesie tej podróży. Dłonie mu się trzęsły, ustawicznie przygryzał dolną wargę, rozbieganym spojrzeniem poszukując czegoś o czym mógł zapomnieć.

Drake w końcu westchnął ciężko i z wyraźnym niezadowoleniem potarł kark, jakby walczył sam ze sobą. Odepchnął się jednak od framugi i podszedł do blondyna, zabierając mu z rąk zwiniętą w kulkę bluzę, którą ten usiłował upchnąć w walizce, która przypominała istny kopiec kreta. Wyrzucił zaraz całą jej zawartość na pościel i ułożył mu w niej najbardziej niezbędne rzeczy w należytym porządku. Resztę karząc mu schować z powrotem do szafy.

– To jednak błąd, że pozwalam ci jechać… – stwierdził chłodnym tonem.

Słowa zawisły w powietrzu, ostre jak brzytwa. Mick odwrócił się gwałtownie z oczami płonącymi złością i twarzą napiętą w grymasie gniewu.

– Żartujesz sobie? Obiecałeś! – głos mu zadrżał, ale nie z niepewności a determinacji. – Teraz się nie wycofuj.

Drake wpatrywał się w niego przez chwilę. Rysy jego twarzy nieco złagodniały a ramiona opadły w geście rezygnacji. Uniósł rękę, ale nie żeby go uderzyć a by pogłaskać po głowie, co miało uspokoić ich obu, jak zawsze, kiedy chciał ukryć własne emocje pod maską zwodniczej łagodności.

– Nie darowałbyś mi tego, co? – bardziej stwierdził niż spytał.

– Nigdy – odpowiedź padła cicho, niemal szeptem.

Mick rzucił jeszcze jedno spojrzenie na walizkę – ciężką, ale możliwą wreszcie do zamknięcia, jakby miała pomieścić wszystkie jego obawy i wspomnienia. Przez moment nic nie mówił, po czym jakby coś sobie przypominając, rzucił krótkie „szczoteczka!” i wybiegł z pokoju. Drake został sam wśród porzuconych drobiazgów i echa ciepła chłopaka, które powoli, ale nieubłaganie znikało mu z dłoni, którą go głaskał.

Tymczasem blondyn stanął w łazience, opierając dłonie o krawędź umywalki. Teraz, na chwilę z dala od przytłaczającej obecności Pana, nie musząc udawać, zobaczył w lustrze własne oczy, które zdradzały emocje jak nic innego. Wpatrywał się w swoje odbicie, zbyt zmęczone, zbyt dojrzałe i doświadczone jak na jego wiek. I wówczas dotarła do niego ta szczera, bezlitosna prawda. Był kurewsko przerażony tym, co go czekało.

Mick osunął się na chłodne kafelki łazienki, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Oparł o nie głowę i westchnął, przymykając oczy. Teraz, kiedy miał choć chwilę ciszy, pozwolił myślom powędrować wstecz – do tego jednego momentu, który znów wywrócił jego świat do góry nogami.

Minął zaledwie miesiąc, odkąd Pan pozwolił mu zadzwonić do rodziny. Wciąż pamiętał dźwięk sygnału, trzęsący się palec na zielonej słuchawce i tamto pierwsze słowo „halo?”, wypowiedziane tak cicho, jakby miało rozsypać go od środka. To była jego mama. Jej głos, łamiący się już po drugim słowie, został w nim na długo. Mick mówił dużo, nieważne co – byle mówić. Bo mama wciąż płakała. Przy tej pierwszej jak i wielu kolejnych rozmowach. Gadał więc o wszystkim i o niczym, z gardłem ściśniętym jakby ktoś w nim zaciągnął linkę i z oczami pełnymi wstrzymywanych łez.

Ojciec zaś zachowywał się zaskakująco spokojnie. Nie zasypywał go pytaniami. Nie krzyczał. Nie zarzucał wyrzutami. W jego głosie czuć było jedynie zmęczenie i ogromną ulgę. Tę przejmującą, duszną ulgę, że ich syn wciąż gdzieś tam żyje. Ale oczywiście w końcu musiało paść to jedno pytanie. To, które wisiało w powietrzu od pierwszej rozmowy.

– Może... mógłbyś przyjechać?

Nie na stałe. Tylko na kilka dni. Żeby mogli go zobaczyć. Przytulić. Nie naciskali. Poprosili go z czułością, niemal szeptem, z ostrożnością, jakby bali się, że jedno nieostrożne słowo go spłoszy. I wtedy, ku swojemu własnemu zaskoczeniu, Mick usłyszał od Drake’a jedno ciche:

– Jedź.

Nie był to nakaz. Nie była to łaska. To była... zgoda. Wyraz zaufania jakim obdarzył go Pan.

A później – jak zawsze u Drake’a – logistyka. Prywatny odrzutowiec. Obstawa ochrony przynajmniej do lotniska w Japonii. Umówiona, zaplanowana trasa. Uniknięcie lotnisk komercyjnych. Zero ryzyka. Zero błędów. W końcu w Stanach, Mick wciąż był zaginionym nastolatkiem, którego poszukiwały agencje federalne. Gdyby tylko ktoś go rozpoznał... Co wcale nie było tak nieprawdopodobnym scenariuszem, nawet jeśli posługiwałby się fałszywymi dokumentami.

Drake zasugerował też, by spotkanie odbyło się na neutralnym gruncie. I miał rację. Dom rodzinny Mick’a był miejscem zbyt obciążonym emocjonalnie. Zbyt publicznym. Zbyt ryzykownym. Wciąż mogli tam przyjść znajomi. Sąsiedzi. Rodzice Kyleb’a.

Mick zadrżał na samą myśl, że mógłby ich spotkać. Nie chciał widzieć ich twarzy. Nie chciał słyszeć pytań. Czy byłby w stanie skłamać na nie tak gładko jak niedawno podczas przesłuchania na komendzie? Wtedy uznał to za niezłą zabawę, bo od jego słów nie zależało niczyje życie. W przypadku dawnego kolegi było inaczej. A przecież jeszcze kilka tygodni wstecz, był tak pewien, że chce by Kyleb zdechł w tym klubie, dając dupy obleśnym dziadom, za kolejną działkę, następny dzień istnienia w niebycie, na samym dnie społeczeństwa.

Na samą myśl gniew zapłonął nim na nowo. Tak, wciąż tego chciał, bo Kyleb zasłużył na ten los. Ale by tak się stało nie mógł nigdy spojrzeć w oczy jego matce… Nie. Zdecydowanie nie chciał zaczynać tego wszystkiego od nowa. Spotkanie z rodzicami miało być ciszą po burzy. Nie kolejną jej odsłoną.

Mick otworzył oczy, czując, jak duszne powietrze łazienki nagle staje się cięższe. Miał tylko kilka dni. Tyle, żeby musnąć wspomnienia z dawnego życia i upewnić się, że naprawdę wciąż tam były, że nie uroił ich sobie pod ciężarem wszystkich tych koszmarnych przeżyć ostatnich dwóch lat. Że gdzieś tam byli ludzie, którzy wciąż bezwarunkowo go kochali a on miał miejsce, do którego należał. Albo że już nie. To dopiero się okaże.

Kilka dni a potem... wróci. Wróci do Drake’a, do tego wieżowca, do tej dziwacznej rutyny, w której nie wiedział, czy jest wolny, ale przynajmniej był sobą. W taki sposób, w jaki nigdy nie był wcześniej. Życie z Drake’iem rozbudziło w nim potrzeby i rządze, których nie chciał i wręcz nie mógł pokazywać nigdzie indziej i doskonale o tym wiedział. Tylko przy jego boku mógł je spełniać i był gotów zapłacić za to wysoką cenę. Nawet jeśli miałby przez to już nigdy nie zobaczyć rodziny.

Mick pozbierał się powoli z podłogi w ciszy łazienki, wpatrując się znów w swoje odbicie, jakby miał nadzieję, że w którymś momencie w lustrze zobaczy kogoś silniejszego, spokojniejszego, bardziej pewnego siebie. Ale widział tylko siebie. Takiego, jakim był – z roztrzęsionym wnętrzem i sercem tłukącym mu się piersi tak głośno, że aż dudniło mu w uszach.

Wziął głęboki oddech, zanurzył dłonie w zimnej wodzie i przemył twarz, próbując przywrócić sobie trzeźwość myśli. Musiał się skupić. Jeszcze raz przeleciał w głowie całą sekwencję wydarzeń, która miała mieć miejsce jutrzejszego poranka.

Umówili się w Vancouver w zachodniej Kanadzie, gdzie Drake wynajął mieszkanie na fałszywe nazwisko Mick’a. Wysłali klucze jego rodzinie, więc gdy tam dotrze powinni już na niego czekać. Jednak to nie sama wizja spotkania z rodziną tak go przerażała. Miał już ułożone w głowie to co chciał im powiedzieć. Najbardziej bał się rozłąki z Panem. Czym innym było załatwianie codziennych sprawunków w obrębie środowiska, które zdążył już poznać i gdzie zawsze mógł liczyć na natychmiastową pomoc, jeśli nie samego Drake’a, to jego ludzi. Ze świadomością, że po skończonej pracy mógł wrócić do apartamentu, gdzie zawsze ostatecznie wracał również Pan. A czym innym natomiast była samotna podróż na drugi koniec świata, by spędzić tam kilka dni w obcym mieście i domu, który pozostanie pusty, gdy jego rodzina wróci na noc do hotelu, w którym mieli nocować przez te kilka dni.

Nie było sensu dalej tego roztrząsać. Żadna ilość nerwów i tak niczego nie zmieni. Decyzje zostały już podjęte i nawet jeśli istniała taka możliwość, to nie chciał się z nich wycofywać. Pozostało mu więc płynąć z prądem. Przecież jeśli ciągle będzie chciał walczyć z falami to w końcu utonie. Spojrzał w lustro ostatni raz i ruszyło drzwi.

Gdy wrócił do pokoju Drake siedział na brzegu łóżka z nogą opartą o zamkniętą już walizkę a na jego twarzy błąkał się delikatny, pobłażliwy uśmiech.

– Gdzie masz tę szczoteczkę, geniuszu? – zapytał półżartem.

Mick spojrzał na własne dłonie, zaskoczony, że są puste, po czym zaśmiał się nieco nerwowo.

– Chyba już ją spakowałem... Albo zgubiłem w międzyczasie. I don’t care! – wykrzyknął ostatnie zdanie, wyrzucając ręce w górę i ciężko usiadł obok niego, zmęczony własnymi emocjami.

Drake objął go ramieniem, przyciągając bliżej. Jego dłoń zaczęła przesuwać się po jego boku w uspokajającym, powolnym rytmie. Mick niemal natychmiast wtulił się w niego, jakby właśnie tego najbardziej mu brakowało, tej prostej obecności, której nie da się zapakować do walizki, czy nacieszyć się nią na zapas.

– Potraktuj to jak wakacje – zagadnął niemal ciepłym tonem, jak zawsze wtedy, gdy Mick najbardziej potrzebował jego spokoju. – Odpoczniesz od pracy, zobaczysz się z rodziną. A potem wrócisz.

Mick przytaknął cicho, nie odrywając głowy od jego barku. W jego wnętrzu coś się uspokoiło. Może nie na długo, ale wystarczająco, by przestać panikować. By skupić się na tym, że to nie pożegnanie, tylko bardzo krótka przerwa.

Drake milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w walizkę, w ścianę, gdzieś dalej. I tylko jedna myśl tłukła mu się po głowie, jak uparty refren, którego nie potrafił uciszyć.

– Bo wróci. Prawda?

Jego dłoń, dotąd głaszcząca blondyna, znieruchomiała, jakby myśli nagle odciągnęły go gdzieś bardzo daleko. Spojrzał przed siebie, nie na chłopaka, lecz w pustkę. Rysy jego twarzy wyostrzyły się, szczęka lekko się zacisnęła a oczy straciły ten łagodny błysk, który jeszcze przed chwilą dawał Mick’owi poczucie bezpieczeństwa.

Chłopak podniósł wzrok. Zielone oczy wpatrzyły się w twarz Pana z niepewnością. Drake milczał. Wiedział, że to nie jego wina – a przynajmniej nie całkiem. Po prostu… coś się w nim gotowało. Ten cholerny wyjazd. Ta rozłąka. Ten nieznośny niepokój w piersi, którego nie potrafił już racjonalnie wytłumaczyć. I wciąż dudniące w głowie słowa Akihito, które usłyszał od niego tak niedawno.

– Nie znasz go tak dobrze, jak ci się wydaje. Nie jest Japończykiem, nie ceni naszych wartości. Nawet Sakazuki nie zagwarantuje ci lojalności.

To było idiotyczne. Mick udowodnił mu swoją wierność tyle razy. Ale wciąż… ten skurcz w żołądku nie ustępował. Czyżby za bardzo się do niego przywiązał? Czy wspaniały seks i możliwość spełniania na nim swoich najbardziej chorych i okrutnych fantazji, w których chłopak sam zaczął znajdować przyjemność, przysłoniła mu racjonalny obraz sytuacji i naturę ich relacji? Kiedy Mick przestał być tylko niewolnikiem, zabawką w jego rękach a stał się… No właśnie. Kim właściwie? Członkiem jego grupy? Kochankiem?

Drake mało nie parsknął śmiechem, gdy naszła go ta myśl. Choć jego twarz pozostała kamienna, nie wyrażając niczego. Przecież ich role w tej relacji nie zmieniły się ani trochę. On wciąż był Panem a Mick jego własnością. Jedynie nałożone na chłopaka zasady nieco złagodniały, bo zapracował na to swoim oddaniem.

Drake odetchnął głęboko, starając się nie powiedzieć niczego, czego by potem żałował. W końcu pokręcił głową, odganiając te niedorzeczne myśli i ruchem pozbawionym delikatności odsunął od siebie Mick’a.

– Wystarczy już tej histerii. Kładź się spać. Masz jutro wczesną pobudkę.

Ton jego głosu był spokojny, ale chłodniejszy niż zwykle. Wstał powoli z łóżka, nie patrząc na chłopaka. Przez chwilę zawahał się przy drzwiach, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie tylko je uchylił i wyszedł, zostawiając go samego.

Mick został na brzegu łóżka, z dłonią wciąż opartą o miejsce, gdzie jeszcze chwilę wcześniej znajdowały się palce Drake’a, jakby chciał zatrzymać ciepło, które już dawno uleciało. Jego zielone oczy wpatrywały się bez zrozumienia w drzwi, za którymi zniknął. W ciszy pokoju słychać było jedynie szum klimatyzacji i odległe dźwięki miasta, które zdawały mu się nagle tak obce.


Mick stał w kuchni, z głośnym stukiem zamykając zmywarkę po załadowaniu do niej ostatniego talerza. Poranek był cichy, niemal zbyt cichy. W apartamencie panowała senna atmosfera, w którą niepożądanie wkradało się buczeniem lodówki i tykaniem zegara na ścianie. Chłopak przez moment opierał dłonie o blat i patrzył w stronę schodów prowadzących na piętro, jakby miał nadzieję, że zaraz usłyszy znajome kroki. Ale nie pojawiło się nic. Żadnych odgłosów stąpania, czy skrzypienia otwieranych drzwi.

Westchnął cicho. Oczywiście, że miał nadzieję, że Drake wstanie i go pożegna. Ale po tym, jak zakończył się ich wieczór, Mick nie czuł się na siłach, żeby sam wchodzić do jego sypialni, by powiedzieć mu „do zobaczenia”. Nie po tym chłodnym tonie. Nie po tej ścianie, którą nagle między nimi postawił. A przecież... dzisiaj miał lecieć tysiące kilometrów stąd. Może nie na zawsze, ale na wystarczająco długo, by czuć to ukłucie żalu w piersi.

Zrezygnowany wsunął stopy w buty i zarzucił kurtkę na ramiona. Na moment zatrzymał się przy drzwiach, wodząc wzrokiem po znajomych kątach. Po ulubionej, białej kanapie Drake’a, stoliku, przy którym jadali wspólnie posiłki, regale z książkami, z którego cichaczem pożyczał lektury o ekonomii, by potem móc popisywać się tą wiedzą przed asystentem Misaki’ego. Chciał tylko upewnić się, że niczego nie zapomniał, a może wyryć sobie to miejsce w pamięci, na wypadek, gdyby długo miał tu nie wrócić.

Właśnie chwytał za klamkę by wyjść, gdy z piętra dobiegł stłumiony hałas. Chwilę później na schodach pojawił się Drake, zapinając na szybko bluzę, z torbą podróżną na ramieniu i rozwichrzonymi włosami, jakby dopiero co zwlókł się z łóżka.

– Jebany budzik nie zadzwonił – warknął, schodząc po schodach z takim impetem, jakby miał zamiar stratować całą drużynę rugby. – Kawę wypiję dopiero w samolocie, cholera jasna.

Mick patrzył na niego osłupiały, przez chwilę nie wiedząc, co powiedzieć. Pan tylko się uśmiechnął, podchodząc do niego i rozczochrał mu włosy.

– Naprawdę sądziłeś, że puszczę cię samego? – zapytał retorycznie.

Chłopak nie potrafił ukryć ulgi. Ramiona opadły mu, jakby zrzucił z nich ciężar, który nosił od tygodni. Odpowiedział uśmiechem równie ciepłym i szczerym co zaskoczonym. Pozwolił się objąć w talii i obaj wyszli razem, zamykając za sobą drzwi bez słowa.

Przy windzie czekali ochroniarze, pełniący tu wartę już na stałe, gotowi znieść ich bagaże. Samochód czekał na parkingu, lśniąc w mętnym świetle podziemnych lamp. Gdy tylko wyjechali na ulicę, Mick wyciągnął papierosa, odpalił go, zaciągnął się nim krótko i z pełną swobodą wsunął go w usta Drake’a, który prowadził. Mężczyzna z lubością wciągnął dym w płuca i mruknął pod nosem coś co brzmiało jak podziękowanie.

Kątem oka zerknął przy tym na Mick’a, a ten, siedział cicho, wpatrując się w niego jak w obrazek, jakby nic innego na świecie się nie liczyło. Z radością i ulgą, że nie będzie musiał mierzyć się z tym wszystkim, co czeka go w Kanadzie, samemu. Drake odwzajemnił spojrzenie na krótko, unosząc jeden kącik ust. Może i czasem miał co do niego wątpliwości… ale właśnie teraz, w tej chwili, nie było już żadnych. Tak, naprawdę znakomicie go sobie wychował.

************

Pragnę podkreślić, że niewola zawsze jest zła a związek Mick’a i Drake’a jest toksyczny i żadna relacja nie powinna wyglądać w ten sposób. Chciałam jednak pokazać w tej historii, jak niewiele trzeba by złamać drugiego człowieka i uzależnić go od siebie. Wmówić mu, że wolność jest czymś czego nie potrzebuje. Książka była pełna brutalności, ale myślę, że oddałam w realny sposób jak mogłaby współcześnie wyglądać relacja Pana i niewolnika, a taki był cel. Dziękuje, że uczestniczyliście w podróży Mick’a i reszty bohaterów <3

Na razie nie zamykam książki, bo zapewne pojawią się jeszcze jakieś bonusy, więc nie rozpaczajcie.

Tymczasem mam całą masę pomysłów na historie, ale nie sądzę, żeby starczyło treści na oddzielne książki. Tak więc do czasu aż wymyślę coś dłuższego, zapraszam Was do zbioru opowiadań „Wrota”, dostępnym na moim kanale ;) Myślę, że na jakiś czas przerzucę się na krótszą formę, ale zobaczymy.

Ogromne podziękowania dla Asakoi, bez której ta książka miałaby o połowę mniej rozdziałów i nie powstałyby tak wspaniałe postacie jak Akihito i jego chłopcy <3 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz