Mick wpatrywał się w ciemniejący horyzont, przez szybę samolotu obserwując zbliżającą się ziemię Korei. Miasto poniżej rozciągało się niczym świetlisty organizm pulsujący tysiącami neonowych żył, a pasy startowe lotniska Incheon lśniły jak wyznaczone ścieżki przeznaczenia. W jego wnętrzu kłębiły się sprzeczne emocje – lęk, determinacja, coś na kształt melancholii, ale przede wszystkim świadomość, że oto ponownie postawi stopę w miejscu, które niegdyś było jego osobistym piekłem.
Kasyno. To słowo brzmiało w jego głowie jak echo dawnych upokorzeń, bólu i bezsilności. Co prawda nie był już tym samym chłopakiem co niemal dwa lata temu, gdy po raz pierwszy się tam znalazł – wystraszonym, wpatrzonym w ziemię, gotowym zrobić wszystko, spełnić każdy rozkaz, byle nie otrzymać okrutnej kary. Nie był już również podnóżkiem pod butem Drake’a. Czas przyniósł tak wiele zmian.
Teraz był jego asystentem. To on decydował, kto dostąpi zaszczytu spotkania z jego Panem, komu dać termin na już, a kto będzie musiał odczekać miesiąc, jeśli tylko Mick uznał, że dana osoba nie zasłużyła na natychmiastową uwagę, albo zachowała się względem niego nie dość uprzejmie. To on pilnował kalendarza i niejako układał pod niego plan dnia Pana. W jego rękach znajdowała się władza – może nie absolutna, ale wystarczająca, by czuł, że nie jest już nikim.
A jednak, mimo pozycji, którą zdobył wśród ludzi Drake’a, wciąż czuł niepokój. Myśl o spotkaniu z Choi, właścicielem kasyna, zaciskała mu żołądek niczym lodowate imadło. Co prawda minęło sporo czasu od ich ostatniej konfrontacji, ale nie łudził się, że Choi go zapomniał. Tacy ludzie jak on nigdy nie zapominali towaru, który przyniósł im największe zyski. Bo przecież ten człowiek tak właśnie go postrzegał, jak rzecz. Czy spojrzy mu w oczy z tym samym, drwiącym uśmiechem, który Mick pamiętał aż za dobrze? Czy znów poczuje się jak bezradny chłopiec, czy jednak stanie na wysokości zadania i pokaże, że teraz jest kimś innym?
Poruszył się niespokojnie w fotelu, nagle czując swędzenie na udzie. Blizna, pamiątka po pierwszej chłoście i pobycie w podziemiach kasyna, zdawała się przypominać o sobie dokładnie w tym momencie, jakby jego własne ciało ostrzegało go przed tym, co nadchodzi. Wciągnął powietrze i powoli wypuścił je przez nos. Nie był już ofiarą. Nie był już pionkiem w grze, której zasad nie rozumiał. Teraz miał swoje karty w ręku – a raczej w kaburze ukrytej pod marynarką. I zamierzał je dobrze wykorzystać, jeśli zajdzie taka potrzeba. Choć miał ogromną nadzieję, że nie będzie musiał.
Drake zerknął na Mick’a znad dokumentów, które przeglądał podczas lotu. Już od dłuższego czasu czuł jego napięcie, dostrzegał ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę ziemi zbliżającej się za oknem. Westchnął cicho i zamknął teczkę, w końcu przerywając milczenie.
– Mogłem cię jednak nie zabierać… – rzucił w przestrzeń, niby to od niechcenia. — Chyba będzie lepiej jeśli zostaniesz hotelu.
Mick odwrócił się do niego gwałtownie, z cieniem oburzenia na twarzy.
– Lepiej to będzie jeśli tym razem w przypływie złości nie kupisz kolejnego chłopaka – rzucił z przekąsem. – Chyba skończyli ci się już przyjaciele, którym mógłbyś go wepchnąć.
Drake przez chwilę patrzył na niego ze śmiertelną powagą i pulsującą żyłką na czole, jakby tylko cienka granica dzieliła go od wściekłości. Jego usta wydały jednak z siebie pełne tłumionego śmiechu prychnięcie, układając się w ledwo dostrzegalny uśmiech. Uwielbiał ogień, który tlił się w tym chłopaku i potrafił eksplodować w najmniej oczekiwanym momencie. Nieprzewidywalność jego reakcji, ale i sama odwaga, by odpowiadać mu w tak bezczelny sposób, były czymś, co wręcz go w nim pociągało.
– Zarezerwowałem hotel z dala od kasyna, żeby tym razem nikt nie wpakował się nam do łóżka – zapewnił.
Jego głos był lekki, ale w oczach błysnęła nuta rozbawienia, rzadko spotykana u niego w takich rozmowach. Mick aż zlustrował go spojrzeniem, zastanawiając się kto podmienił jego Pana na tego wesołka. Zachęcony tą reakcją postanowił sprawdzić na ile może sobie pozwolić.
– No nie mów, że było ci źle, kiedy obudziłeś się z kutasem w gorących ustach Lachlan’a?
– Wole twoje wąskie gardło, masz lepszą technikę – skwitował mężczyzna. – W końcu sam cię jej nauczyłem.
Mick parsknął krótkim śmiechem.
– Nauczyłeś? To mój wrodzony talent! – zaprotestował.
– Czyli chcesz powiedzieć, że urodziłeś się do obciągania fiutów? – zapytał złośliwie Drake.
Chłopak aż się zapowietrzył, nie mogąc znaleźć słów, by zripostować taką bezczelność. Przed całkowitą kompromitacją i przegraną w tej słownej potyczce, uchronił go sygnał nakazujący zapięcie pasów. Zwrócił na niego uwagę Pana i nieco obrażony znów wrócił spojrzeniem do okna, czując jak płoną mu policzki. Zanotował sobie też w pamięci, by na przyszłość rozważniej dobierać słowa.
Drake zapiął pas a chwilowa wesołość opuszczała go w miarę jak zbliżali się do płyty lotniska. Nieoczekiwanie sięgnął dłonią do Mick’a i dotknął jego ręki, kciukiem muskając skórę.
– Jeśli poczujesz się źle, masz mi od razu powiedzieć. Hatoru odwiezie cię do hotelu – zapewnił. – Nie chcę, żeby ten wyjazd znów cię rozwalił.
Mick natychmiast wyszarpnął rękę, ale zamiast rzucić jakaś ciętą ripostę na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Była to subtelna oznaka, że docenił gest, choć nigdy nie przyznałby tego na głos. Drake westchnął cicho i przewrócił oczami, sięgając po telefon. Kilkoma wprawnymi ruchami wystukał wiadomość, potwierdzającą ich lądowanie, i wysłał ją do jednego ze swoich koreańskich kontrahentów. Znał zasady tej gry aż za dobrze. Spotkanie z Choi na jego własnym terenie byłoby co najmniej nierozsądne, jeśli nie skrajnie niebezpieczne.
A jednak to nie tylko kwestia własnego bezpieczeństwa zaprzątała mu myśli. Choć sam był tym nieco zaskoczony, martwił się również o Mick’a. Wiedział, jak bardzo chłopak zmienił się przez ostatni rok. Akihito pomógł mu go poskładać, wyciągnąć go z otchłani, w którą Drake sam go wpędził. Bywały dni, kiedy Mick znów zapadał się w siebie, kiedy przytłaczała go melancholia i ta niepokojąca, destrukcyjna niemoc, ale to było nic w porównaniu do tego, co działo się wcześniej. Dodatkowo, minimalny, choć jednostronny kontakt z rodziną, na który mu pozwalał, również działał na niego stabilizująco. To właśnie dlatego Drake nie zamierzał postawić stopy w przeklętym kasynie Choi. Nie było potrzeby pchać się do leża bestii, skoro miał alternatywę.
Na jego szczęście jeden z nowych kontrahentów, który ku jego zaskoczeniu zaoferował mu pewnego rodzaju protekcję w tym nieprzychylnym kraju, zaproponował użyczenie własnego lokalu na spotkanie. Drake nie zamierzał jednak działać bez odpowiedniego zabezpieczenia – celowo ustalił datę i godzinę na ostatnią chwilę, by uniknąć ewentualnych zasadzek. Jeszcze poprzedniej nocy wysłał swoich ludzi, aby sprawdzili miejsce i upewnili się, że nie czekają tam na nich żadne niespodzianki.
Nie był naiwny. W biznesie każda uprzejmość miała swoją cenę, a dobroć niemal zawsze była inwestycją w coś znacznie większego. Był pewien, że jego nowy „przyjaciel” również czegoś od niego oczekiwał – pytanie brzmiało tylko, co tak naprawdę zamierzał ugrać. Ale nie był to czas na tego typu rozważania.
Gdy tylko prywatny samolot Drake’a wylądował, cała grupa sprawnie przesiadła się do czekającej już na nich limuzyny. Hatoru, jak zwykle czujny i profesjonalny, upewnił się, że wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, a bagaże zostały odpowiednio zabezpieczone. Choć podróż nie była długa, to i tak nie zamierzali ryzykować – każde ich przemieszczanie się wymagało odpowiednich środków ostrożności.
Mick wpatrywał się przez przyciemnianą szybę, obserwując tętniące życiem ulice Seulu. Jego dłoń mimowolnie zacisnęła się na materiale spodni, ale zaraz odetchnął i rozluźnił się. To nie był ten sam wyjazd co rok temu a spotkanie z Choi było zaplanowane na wczesny wieczór. Jeśli będzie martwił się cały ten czas to w końcu nabawi się rozstroju żołądka.
Gdy dotarli do hotelu, Mick od razu przejął inicjatywę. To on podszedł do recepcji, zostawiając Drake’a w towarzystwie ochroniarzy, i bez zbędnych ceregieli załatwił wszelkie formalności. Recepcjonistka, elegancka, choć wyraźnie nadęta kobieta, ociągała się, co niemal od razu wyprowadziło go z równowagi. Nie zamierzał czekać w nieskończoność. Chłodnym tonem zwrócił jej uwagę, a gdy spojrzała na niego oburzona, po prostu uniósł brew i spytał, czy chce, żeby zmienili hotel na taki, w którym obsługa nie traktuje gości jak intruzów.
Karty do pokoi otrzymał niemal natychmiast. Nie zamierzając dalej przeciągać sprawy, rozdysponował je pomiędzy ochroniarzy, ostatnie dwie zachowując dla siebie i Pana. Skinieniem przywołał boya hotelowego, wskazując na ich bagaże, których wcale nie było tak wiele – w końcu mieli tu spędzić tylko jedną noc.
Wchodząc do windy, blondyn kątem oka dostrzegł uśmiech Drake’a. Zmarszczył lekko brwi i pochylił się ku niemu.
– Z czego się tak szczerzysz? – spytał półszeptem.
Drake nachylił się w odpowiedzi a jego głos był cichy, niemal intymny.
– Miło patrzy się na ciebie przy pracy – stwierdził, tonem który miał w sobie rozbawienie, ale nie było w nim kpiny. – Kiedyś bałeś się wejść samemu do sklepu po fajki, a teraz proszę, urządzasz awanturę na recepcji.
Mick poczuł, jak policzki zaczynają go piec, ale szybko się opanował i wyprostował plecy, unosząc dumnie podbródek.
– Babsztyl był wyniosły. Trzeba było utrzeć jej nosa – skwitował.
Drake zaśmiał się cicho a Mick nie potrafił powstrzymać lekkiego uśmiechu, choć starał się wyglądać na niewzruszonego. Winda ruszyła a on poczuł w sobie dziwną satysfakcję. Może i nadal czuł ślad niepokoju związany z tym wyjazdem, ale jedno było pewne – nie był już tym samym chłopcem, który jeszcze całkiem niedawno bał się własnego cienia.
Reszta dnia minęła im w dość intensywnym tempie, choć nie zabrakło też momentów czystej przyjemności. Pierwszym punktem było skontrolowanie nowo powstałej hali przeładunkowej i magazynów. Drake nie był człowiekiem, który ufał raportom na papierze – musiał zobaczyć wszystko na własne oczy. Jego nagła wizyta wprawiła w osłupienie menadżerów odpowiedzialnych za obiekty, co Mick skwitował w myślach lekkim rozbawieniem. Przecież jeśli robili wszystko, jak należy, nie mieli się czego obawiać, prawda?
Na szczęście kontrola przebiegła sprawnie. Nie znaleźli większych uchybień, więc po krótkiej rozmowie z kierownictwem mogli ruszyć dalej.
Chcieli trochę pokręcić się po mieście, może nawet pozwolić sobie na odrobinę luzu. I tak, zupełnym przypadkiem, trafili na dzielnicę street foodów. Mick był zachwycony. W przeciwieństwie do eleganckich restauracji, w których zazwyczaj jadał z Drake’em, tutaj atmosfera była luźna, zapachy oszałamiające, a wybór jedzenia wręcz przytłaczający. Oczywiście musieli wyglądać, delikatnie mówiąc, niecodziennie – grupa Japończyków w idealnie skrojonych garniturach, przemierzająca stragany wśród tłumu zwykłych ludzi. Mick jeszcze bardziej wyróżniał się przez kolor swoich włosów, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało.
Zjedli sporo. Mick uparł się, by spróbować wszystkiego, co go zaciekawiło, a Drake nie zamierzał go powstrzymywać. W końcu chłopak rzadko kiedy czuł się na tyle swobodnie, by cieszyć się takimi drobnostkami. Ostatecznie Mick skończył z torbą pełną koreańskich słodyczy na drogę powrotną, a Drake skusił się na przyprawy z pobliskiego targu.
Popołudnie minęło im więc wyjątkowo przyjemnie, ale wieczorem wrócili do rzeczywistości. Zostawili zakupy w hotelu, przebrali się w coś mniej rzucającego się w oczy – choć Mick miał pewne zastrzeżenia co do pstrokatych spodni Hatoru, ale skoro Drake nie zgłosił sprzeciwu, to i on zachował swoje uwagi dla siebie. Nie było już odwrotu. Nadszedł czas na spotkanie, które było przecież ich głównym celem.
Gdy tylko wysiedli z limuzyny, Mick odruchowo rozejrzał się dookoła. Budynek przed nimi był nietypowy – surowa, industrialna fasada z witrażowymi oknami przywodziła na myśl starą, przerobioną halę. Po chwili jednak zmienił zdanie. Nie, to musiał być dawny kościół, na którego szkielecie ktoś dobudował dwa dodatkowe piętra. Było w tym coś dziwnie symbolicznego – miejsce, które kiedyś służyło modlitwie, teraz stało się przestrzenią nocnej rozrywki.
Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Ruszył za Panem, trzymając się go blisko, gdy ochroniarze bez słowa wpuścili ich do środka, omijając kolejkę oczekujących. Wewnątrz klub tętnił życiem, mimo że wieczór dopiero się zaczynał. Mick zerknął na tłum. Tłoczący się przy barze ludzie, grupki na parkiecie, ciemne zakamarki, w których niektóre sylwetki zdawały się być aż nazbyt blisko siebie… Wtedy coś do niego dotarło.
Większość gości stanowili mężczyźni. Tak samo jak obsługa. Żaden afisz nie mówił tego wprost, ale charakter lokalu był oczywisty – to był klub dla gejów. Mick nie mógł się powstrzymać przed szybkim przemyśleniem: na ile takie miejsca były powszechne w konserwatywnej Korei? Czy w ogóle były legalne? Nie miał czasu na dalsze rozważania – ktoś poprowadził ich skrajem sali w stronę schodów.
Na piętrze było znacznie ciszej. VIP roomy i biura skutecznie izolowały od gwaru niższych poziomów. Młody mężczyzna, który ich prowadził, uprzedził ich, że pan Choi Jong-hwan i Kim Min-woo już czekają. Mick poczuł lekkie napięcie w karku, ale nie dał tego po sobie poznać.
Weszli do pomieszczenia przypominającego niewielką salę konferencyjną. Chłodna uprzejmość wymieniona na powitanie nie pozostawiała złudzeń – nikt tu nie miał ochoty na zbędne ceregiele. Mick zajął pozycję za krzesłem Drake’a. Po jego bokach ustawili się ochroniarze, jak dwa żywe filary. Choi mówił. Jego usta poruszały się powoli i rytmicznie, składając słowa w zdania. Ale Mick ich nie słyszał. W uszach miał tylko pisk.
Stół konferencyjny dzielił pomieszczenie na dwie strefy – po jednej stronie siedzieli Choi i Kim, po drugiej Drake, ze swoimi ludźmi. Atmosfera była napięta, ale gospodarz, z uprzejmym uśmiechem, starał się załagodzić sytuację.
– Panie Nakamura, mam nadzieję, że dobrze się rozumiemy – zaczął miękkim tonem. – Naszym celem jest uniknięcie niepotrzebnych konfliktów. Wierzę, że możemy znaleźć rozwiązanie satysfakcjonujące dla każdej ze stron.
Drake westchnął cicho, opierając się wygodnie w fotelu.
– Dokładnie po to tu jestem – odpowiedział spokojnie, choć w jego głosie pobrzmiewała nuta irytacji. – Nie zamierzam wchodzić na rynek należący do Choi. Nie interesuje mnie handel… towarami tego typu, które oferuje. O czym wspominałem już wielokrotnie. Jeśli więc możemy po prostu schodzić sobie z drogi, nie widzę powodu do dalszych sporów.
Choi przekrzywił głowę, patrząc na niego spod przymrużonych powiek.
– Może tak mówisz teraz – odparł powoli – ale biznes to nie statyczna układanka. Dziś nie masz takich zamiarów, a jutro? Kto zagwarantuje mi, że nie zmienisz zdania?
Drake uśmiechnął się chłodno.
– Nie jestem idiotą. Wole trzymać się swojego modelu biznesowego, zwłaszcza na obcej ziemi. Wchodzenie wam w drogę nie jest w moim interesie. Dodatkowo jako nowy gracz na rynku mogę znacząco wpłynąć na obniżenie cen importowanych dzieł sztuki – zauważył, używając zgrabnej przenośni, by nie powiedzieć wprost o jaki rodzaj towaru mu chodzi.
– Albo wyrżnąć konkurencję w pień i wywindować ceny w kosmos – zripostował Choi.
Drake westchnął, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki w poszukiwaniu papierosów i zapalniczki. Popielniczka leżącą pośrodku stołu jasno wskazywała na to, że może tu zapalić, co też uczynił, zaciągając się głęboko dymem.
– Możemy sobie gdybać tak do świtu. Jestem jednak skłonny dorzucić do warunków porozumienia okrojony biznesplan, który zobowiążę się przestrzegać. W ten sposób otrzymasz gwarancję, że nie przeniosę się na twoją branżę – zapewnił, wyciągając rękę za siebie. – Mick, daj mi teczkę.
– Okrojony? – spytał Choi, unosząc sceptycznie brew.
– Oczywiście. Chyba nie sądzisz, że dam ci wgląd w każdy aspekt mojej działalności? – Drake bardziej stwierdził niż spytał. – Mick – zawołał chłopaka ostrzej, gdy w jego ręce nie pojawiała się teczka.
Wciąż jej nie czując ściągnął brwi i spojrzał na niego przez ramie. Mick stał za jego krzesłem, wpatrzony w jeden punkt na stole. Szczęka lekko mu drżała, choć ręce miał opuszczone wzdłuż ciała. Dopiero gdy Hatoru szturchnął go w ramię, ten zamrugał gwałtownie i spojrzał na niego jakby wyrwany z transu.
– Co? – wydusił z siebie.
– Dokumenty – syknął Drake.
Blondyn drgnął, szybko skłonił się przepraszająco i podał mu teczkę obiema dłońmi. Drake posłał mu chłodne, zirytowane spojrzenie, ale nie powiedział nic więcej. Choi natomiast uniósł brew i przyjrzał mu się z wymowną miną, po czym prychnął pod nosem, dając wyraz swojemu rozczarowaniu jego zachowaniem. Mick zacisnął wargi w wąską linię, ale nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Musiał skupić się na swojej pracy. Nie mógł dopuścić do tego, by jego zachowanie skompromitowało Pana w oczach tych ludzi.
Ponad godzinę później atmosfera w pomieszczeniu była ciężka jak ołów, ale po wielu subtelnych zabiegach Kim’a, mężczyznom udało się dojść do wątłego porozumienia. Choi co prawda wciąż mierzył Drake’a zimnym spojrzeniem, a ten nie pozostawał mu dłużny, ale przynajmniej nie przypominali już dwóch rozwścieczonych psów, gotowych rzucić się sobie do gardeł.
– Panowie, myślę, że znaleźliśmy jakieś rozwiązanie – z lekkim zmęczeniem powiedział gospodarz.
Choi skrzyżował ramiona i odchylił się na krześle.
– Postaram się nie wchodzić ci w drogę, ale nie licz na moją pomoc – stwierdził, cedząc słowa.
Drake uniósł brew a na jego twarzy pojawił się pełen dumy uśmieszek.
– Doskonale. Bo niczego od ciebie nie potrzebuję – odpowiedział z jawną satysfakcją.
Kim westchnął ciężko i przymknął na moment oczy, jakby liczył w myślach do dziesięciu, by się nie zirytować.
– Na litość boską… – mruknął, po czym spojrzał na nich obu z dezaprobatą, jakby karcił niesforne dzieciaki.
Nikt się nie odezwał. Ostatecznie Choi pożegnał się jedynie z Kim’em, ściskając mu dłoń, po czym rzucił jeszcze jedno niechętne spojrzenie w stronę Drake’a i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nim, gospodarz z ulgą opadł na krzesło, wyciągnął chusteczkę i przetarł nią czoło.
– Jestem za stary na takie akcje – mruknął, spoglądając na Drake’a zmęczonym wzrokiem.
Drake uśmiechnął się pod nosem i oparł wygodniej na krześle.
– Gdyby nie ty, pewnie udusiłbym tego karakana gołymi rękami – stwierdził szczerze.
Kim pokręcił głową z lekkim rozbawieniem.
– Nic dziwnego, że nie pałacie do siebie sympatią. Ale skoro już mamy to za sobą, może przejdziemy do mojego biura? Napijemy się czegoś mocniejszego i omówimy naszą dalszą współpracę – zaproponował życzliwie.
Drake od razu spoważniał. Zaraz pewnie pozna cenę całych tych mediacji.
– Oczywiście – powiedział, po czym zmrużył lekko oczy. – Ale myślę, że obaj powinniśmy najpierw chwilę ochłonąć. Spotkajmy się tam za kilka minut.
Kim skinął głową, nie naciskając i wyszedł z sali.
Mick, który przez całe spotkanie czuł się jak duch we własnym ciele, teraz stał nieruchomo z teczką w dłoniach, wpatrując się w swojego Pana z niepewnością. W jego myślach kłębiło się tylko jedno – kara. Przewidywał ostry ochrzan, może nawet cios w twarz. Ale kiedy dłoń Drake’a uniosła się w jego stronę, stało się coś, czego się nie spodziewał.
Nie usłyszał głośnego plaśnięcia, nie poczuł też piekącego bólu a raczej lekkie muśnięcie i ciepło dotyku. Drake pogładził go delikatnie po policzku, patrząc na niego uważnie.
– Jak się trzymasz? – spytał cicho.
Mick zamrugał, zaskoczony. Nie tego się oczekiwał
– Jako tako – przyznał szczerze.
Pan przyglądał mu się przez chwilę, jakby oceniając jego stan, po czym uśmiechnął się lekko.
– Zejdź na dół z Katsu i trochę się zabaw. Ja mam jeszcze trochę brudnej roboty do odbębnienia.
Mick spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nie będę potrzebny, sir? – spytał z wyraźnym niedowierzaniem.
Drake pokręcił głową.
– Nie. Możesz iść. Tylko nie pij za dużo – zaznaczył.
Mick uśmiechnął się lekko, skinął głową i z ulgą podziękował. Potem odwrócił się i opuścił pomieszczenie razem z Katsu. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Drake spojrzał na Hatoru, który od kilku chwil próbował ukryć uśmiech.
– O co ci chodzi? – rzucił groźnie.
Ochroniarz szybko uniósł ręce w obronnym geście.
– Nic, nic szefie – odpowiedział, ale cień uśmiechu wciąż czaił się na jego twarzy.
Drake przewrócił oczami. Wiedział, że Hatoru nie odpuści mu tej sceny przez długie tygodnie, ale to nie miało teraz znaczenia. Musiał stoczyć dziś jeszcze jedną walkę, tym razem z kimś, kto teoretycznie przyszedł mu z pomocą. Był ciekawe czego Kim zażąda w zamian.
Mick zszedł po schodach a ciężka muzyka uderzyła go w klatkę piersiową jeszcze zanim postawił stopę na poziomie głównej sali. Ciepłe, pulsujące światło przecinało półmrok, rozlewając się po wnętrzu niczym żywy organizm. Splecione ciała na parkiecie falowały w rytm basów, rozmowy tonęły w elektronicznych dźwiękach, a powietrze było gęste od perfum, potu i alkoholu.
Zanim ruszył dalej, jego wzrok zaczął gorączkowo przeszukiwać przestrzeń. Choi musiał już dawno opuścić klub, ale Mick chciał się upewnić. Jego obecność wciąż była dla niego jak ukłucie w żołądku – niewygodne, drażniące, wywołujące nieokreślony niepokój.
Kilka minut obserwacji i nic. Brak znajomej sylwetki, brak ochroniarzy Choi, brak tych chłodnych, kpiących spojrzeń. Mógł odetchnąć. Cisnął w myślach kilka przekleństw pod jego adresem i ruszył w stronę baru.
Podłużny kontuar lśnił w kolorowych refleksach świateł a rzędy butelek na półkach układały się w kalejdoskop barw. Wysocy barmani o wymodelowanych włosach i zadbanych dłoniach kręcili się między sobą, przygotowując skomplikowane drinki dla wymagających gości.
– Czego się napijesz? – rzucił Mick, zwracając się do Katsu, który jak cień trzymał się u jego boku. – Stawiam.
Ochroniarz nawet się nie zawahał.
– W robocie nie piję – odpowiedział rzeczowo, jakby była to oczywistość.
– Sztywniak – blondyn mruknął z przekąsem, wywracając oczami.
Nie naciskał jednak więcej. Wiedział, że od trzeźwości Katsu zależało zarówno jego bezpieczeństwo, jak i Drake’a. A to było ważniejsze niż jego własne kaprysy. Zamówił więc tylko dla siebie coś mocnego i, nie bawiąc się w powolne sączenie, opróżnił szklankę na raz. Poczuł, jak alkohol pali przełyk i rozlewa się po żołądku przyjemnym ciepłem. Chciał więcej. Drugi drink był nieco łagodniejszy, ale i jego połowę pochłonął w zaledwie kilka łyków, zanim postawił szkło na barze.
– Idę na parkiet – rzucił bardziej do siebie niż do Katsu, bo ochroniarz jedynie skinął głową i usiadł przy barze, bacznie go obserwując.
Mick wszedł w pulsujące światło i pozwolił, by muzyka pochłonęła go całkowicie. Nie chciał myśleć. Nie chciał analizować. Chciał się tylko ruszać. Fale dźwięku wibrowały w jego ciele, prowadziły go w rytm pulsującego basu. Zanurzył się w tłumie, poddając się muzyce bez zahamowań. Ciała wokół niego falowały, ocierały się o niego, czasem czyjaś dłoń dotknęła jego boku czy ramienia, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Jego ruchy były płynne, niemal hipnotyczne. To była czysta potrzeba wyładowania energii, wyrzucenia z siebie napięcia, odreagowania.
Katsu obserwował jak po każdej sekwencji szalonego tańca chłopak wracał do baru, by pochłaniać kolejne drinki w zastraszającym tempie. Jego instynkt podpowiadał mu, że to zmierza w złym kierunku. Nie było jednak sensu odciągać go od zabawy – to tylko by go wkurzyło. Pod jego nieobecność poprosił więc barmana, by do kolorowych koktajli Mick’a nie dolewał alkoholu. Miał płacić za napój, ale bez zawartości, której tak usilnie szukał.
Barman wzruszył ramionami.
– Jeśli dobrze mi zapłacisz, mogę nawet dodać mu witaminkę G – oznajmił bez cienia skrępowania.
Katsu aż się skrzywił. W klubach jego szefa coś takiego byłoby nie do pomyślenia. I jeszcze żeby proponował to sam barman. Zmierzył mężczyznę wzrokiem pełnym zniesmaczenia, ale podsunął mu zwitek kilku banknotów, niby to oddając pustą szklankę.
– Po prostu nie dolewaj mu alkoholu – zażądał, teraz o wiele uważniej śledząc co właściwie ląduje w szklance chłopaka.
I tak oto drinki zamieniły się w koktajle z tonikiem, dla zachowania charakterystycznej goryczki, dla niepoznaki. Oszukał chłopaka, który niczego nie zauważył, ale zrobił to dla jego dobra. Nie zamierzał wyprowadzać go stąd później nieprzytomnego i wysłuchiwać od szefa reprymendy, że miał się nim przecież opiekować. Teraz Mick mógł bawić się do woli a on był spokojniejszy.
Po około godzinie Mick wciąż bawił się w najlepsze na parkiecie, pochłonięty muzyką i ruchem własnego ciała a Katsu czuł już lekkie zmęczenie. Siedział przy barze, obserwując tłum bawiących się ludzi z typową dla siebie obojętnością. Nigdy nie przepadał za tego typu rozrywkami, a już na pewno jego zainteresowania nie pokrywały się z preferencjami większości gości tego miejsca. Westchnął, opierając się łokciem o bar. Wiedział, że jeśli rozmowy na piętrze się przeciągną, to będzie dłuuuga noc, bo Mick wcale nie wyglądał jakby miał dość.
– Hej, przystojniaku.
Katsu nawet nie drgnął, słysząc niski, nieco zachrypnięty głos obok siebie. Wiedział, że ktoś do niego mówi, ale nie miał najmniejszego zamiaru odpowiadać, w nadziei, że nieproszony gość zniechęci się jego obojętnością, albo uzna go za obcokrajowca, który nie rozumie języka.
– Widzę, że się nudzisz – kontynuował nieznajomy, przysuwając się bliżej, aż poczuł ciepło jego ciała. – Może masz ochotę zatańczyć?
Ochroniarz rzucił mu krótkie spojrzenie, nie unosząc nawet brwi.
– Nie tańczę – uciął temat.
– Och, wielka szkoda – w głosie chłopaka słychać było nutę rozbawienia. – To może chociaż postawisz mi drinka? – zapytał.
Dopiero wtedy Katsu raczył na niego spojrzeć. Nieznajomy był wysoki i wręcz chorobliwie chudy. Jego blada cera miała ziemisty odcień a twarz usiana była całą masą piegów, które skupiały się głównie na nosie i policzkach. Czarne włosy, ewidentnie farbowane, opadały mu na czoło a kiedy nonszalancko zgarnął je za ucho, Katsu dostrzegł rudawe odrosty.
Chłopak uśmiechał się lekko, próbując wyglądać na pewnego siebie, ale nie było w nim ani grama tej arogancji, która charakteryzowała prawdziwych drapieżników. Bardziej przypominał wygłodniałe zwierzę, które nauczyło się wdzięczyć, żeby dostać choćby resztki.
– Nie jestem zainteresowany – oznajmił Katsu spokojnie i ponownie przeniósł wzrok na parkiet, gdzie Mick właśnie śmiał się do kogoś, najwyraźniej świetnie się bawiąc.
Nieznajomy jednak nie zamierzał odpuścić.
– Oj, no weź… – jego głos stał się bardziej natarczywy, choć w jego mniemaniu zapewne miał brzmieć uwodzicielsko. – Nie masz ochoty na małą przygodę? Albo chociaż na miłą rozmowę?
Katsu nawet się nie poruszył, ale w jego oczach błysnęło coś, co powinno być dla tamtego ostrzeżeniem. Nieznajomy jednak nie miał zamiaru rezygnować. Może myślał, że to gra? Że wystarczy naciskać wystarczająco długo a w końcu dostanie to czego chce?
Granica została przekroczona w momencie, gdy ochroniarz poczuł dotyk na swoim kolanie. Jego reakcja była natychmiastowa, instynktowna. Chwycił chłopaka za nadgarstek i wykręcił mu rękę w tak szybkim, płynnym ruchu, że tamten nie miał nawet szansy zorientować się, co się dzieje. Jęknął z bólu i niemal przed nim klęknął, patrząc na mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
– Ał! Puść, cholera! – syknął, próbując się wyrwać, ale Katsu trzymał go mocno.
Wtedy obok nich wyrósł jak spod ziemi Mick. Był lekko zdyszany, jego czoło lśniło od potu a twarz zaróżowiona była od tańca i alkoholu. Obrzucił scenę ciekawskim spojrzeniem i uniósł brew.
– Ta dziwka ci się narzuca, kochanie? – zapytał beztrosko, akcentując wyraźnie ostatnie słowo.
Ochroniarz spojrzał na niego pytająco, ale Mick tylko uwiesił mu się z rozbawieniem na ramieniu.
– Musisz częściej zaglądać do klubów Drake’a – mruknął, obserwując chłopaka, który wciąż się szarpał. – Nie widzisz, że to tutejsza dziwka? Pewnie chciał cię naciągnąć na szybki numerek w pokojach na górze, a potem zażądałby horrendalnej kasy.
Katsu prychnął, ale ostatecznie puścił chłopaka, patrząc na niego z jawnym obrzydzeniem. Wytarł rękę o spodnie a jego spojrzenie na moment skupiło się na śladach po igłach na przedramieniu nieznajomego.
– Więc nie dość, że się prostytuujesz, to jeszcze ćpasz – stwierdził sucho.
Chłopak, masując obolały nadgarstek, uniósł wzrok. W jego oczach przez moment błysnęło coś, czego Katsu nie potrafił odczytać.
– Przepraszam – mruknął, prostując się i układając swoje włosy nieco nerwowym gestem. – Mogłem się domyślić, że taki przystojniak jest już zajęty.
Mick, który do tej pory był rozbawiony sytuacją, nagle zamarł. Słysząc ten głos, całkowicie wytrzeźwiał. Znał go. Znał go tak dobrze, że coś ścisnęło go w żołądku a grunt niemal osunął mu się spod nóg. Kyleb. Stał przed nim Kyleb.
Zmienił się nie do poznania. Miał bladą cerę, zapadnięte policzki jak u kogoś, kto od dawna nie jadł porządnego posiłku. Był jeszcze chudszy, niż zapamiętał, jakby jego ciało powoli zjadało samo siebie. Ale to nie było coś, co mogło go zwieść. Nie, ten głos rozpoznałby wszędzie.
Niedowierzanie ścisnęło jego wnętrzności. Przyglądał się twarzy chłopaka a znajome cechy zaczynały wyłaniać się z podniszczonej maski – lekko garbaty nos, piegi rozsypane po policzkach, krzywa dolna dwójka, która zawsze wyrastała pod dziwnym kątem, jakby miała własny pomysł na układ szczęki. I ta blizna przy lewej skroni. Blizna, którą Kyleb zyskał po bójce w szkole. To był on. Na milion procent.
Przez moment wpatrywali się w siebie. Mick widział doskonale to zalęknione spojrzenie, które próbował ukryć pod niepewnym teraz uśmieszkiem. Ślady igieł na rękach, ledwo skrywane pod ubraniem. Rozciągnięty materiał rękawów nie dość dobrze maskował brudną rzeczywistość.
A jednak Kyleb nie wydawał się go rozpoznawać.
– Może chcecie spróbować trójkąta? – rzucił lekko, zupełnie nieświadomy, kogo właśnie ma przed sobą.
Katsu, który do tej pory siedział spokojnie, wstał bez słowa.
– Spierdalaj – rzucił ostro, nawet nie patrząc mu w oczy.
Potem ogarnął Mick’a ramieniem i poprowadził go przez klub w stronę schodów, po których właśnie schodzili Drake i Hatoru. Blondyn nie stawiał oporu, wciąż oszołomiony, nie do końca pewien, czy to wszystko nie jest jakimś chorym snem. Minęli kolejne loże, przesunęli się przez tłum bawiących się ludzi, zostawiając Kyleb’a tam, gdzie go znaleźli.
Ten stał chwilę bez ruchu, patrząc za nimi z czymś na kształt żalu, ale po sekundzie wzruszył ramionami i sięgnął po niedopity drink pozostawiony na barze. Wypił go jednym haustem i zmarszczył nos.
– Co do…? – mruknął pod nosem, obracając szklankę w dłoniach.
Alkohol był w nim ledwo wyczuwalny. Nie przejął się tym jednak jakoś szczególnie. Odsunął się od baru i ruszył w stronę jednej z lóż, gdzie siedział podstarzały mężczyzna, który już jakiś czas lustrował go zachłannie. Jeśli chciał dostać swoją działkę, musiał wyrobić dzisiejszą normę.
Tymczasem Mick poczuł, jak Drake obejmuje go wokół bioder a potem zobaczył jak lekko się krzywi.
– Śmierdzisz – oznajmił z niesmakiem.
Mick nadął policzki i wcisnął się w jego bok, niemal ocierając się o niego jak zadowolony kot.
– Spociłem się, bo tańczyłem – odparł z udawaną pretensją, choć w jego głosie pobrzmiewało coś bardziej beztroskiego. – Wszystko załatwione? – spytał po chwili, patrząc na Drake’a nieco zamglonym, ale czujnym spojrzeniem.
– Tak – odparł krótko mężczyzna. – Możemy już iść.
Mick skinął głową i zerknął jeszcze raz przez ramię. Zobaczył, jak Kyleb klęka przy nodze jakiegoś obleśnego typka i znika pod stołem.
Wsiadając do limuzyny, Mick wciąż miał na twarzy lekki uśmiech. Wtulił się w swojego Pana, mimo protestów, mimo prób odsunięcia go na bezpieczną odległość. A gdy ruszyli naszła go pewna myśl.
Czy to źle, że nie czuł współczucia, czy nawet żalu? Czy to źle, że nie zamierzał powiadomić nikogo, gdzie jest Kyleb? Czy to źle, że kiełkowała w nim zimna, wyrachowana satysfakcja? W końcu Kyleb dostał to na co zasłużył…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz