Opis

Mick nie spodziewał się, że wakacyjny wyjazd z przyjacielem do kasyna w Seulu skończy się w taki sposób. Kyleb nierozważnie zaciągnął ogromny dług u właściciela, będąc naiwnie pewnym, że się odegra. Okropnie się jednak przeliczył. Tylko dlaczego Mick ma ponieść konsekwencje głupoty przyjaciela? I dlaczego cena, którą muszą zapłacić jest tak wysoka? Właściciel kasyna sprzeda ich na aukcji niewolników, by odzyskać choć część należnej mu kwoty. Książka przedstawia w realny sposób jak mogłaby wyglądać relacja współczesnego Pana i niewolnika. Jest brutalna i pełna okrucieństwa, bez cukierkowego pudrowania. Historia jest jak najbardziej fikcyjna, co chyba muszę zaznaczyć, bo nie wszyscy ogarniają xD Powieść 18+ Przemoc, sex i gore

31.05.2025

Bonus VI Zmęczenie

Żeby nie było niedomówień – rozdział dzieje się trzy lata po wydarzeniach z epilogu :D Będzie to ostatni bonus Ceny Pożądania. Na jego końcu macie niespodziankę ;) Choć kto mnie obserwuje na Watt – ten już wie xD

************

Mick leżał na stole bilardowym wpatrując się w sufit. Jasne światło nad głową raziło go lekko, drażniąc zmęczone oczy. Skrzywił się, przesuwając się nieznacznie, kiedy poczuł nieprzyjemne rozpychanie w dolnych partiach ciała. Jego tyłek nie doszedł jeszcze w pełni do siebie po wczorajszym seksie a już musiał znosić kolejne niecodzienne praktyki swojego Pana.

Zerknął kątem oka na Drake’a, który w najlepsze obracał jedną z bil w palcach, oglądając ją jakby była czymś więcej niż tylko kawałkiem żywicznego tworzywa. W jego oczach czaił się ten znajomy, niezdrowy błysk rozbawienia i satysfakcji.

– Serio...? – wymamrotał Mick, zakrywając oczy przedramieniem. – Przez jednego idiotycznego pornola? – jęknął przeciągle, nie kryjąc irytacji.

Trudno było mu uwierzyć, że przez przypadkowe znalezisko z poprzedniego wieczoru, które miało stanowić tylko miły dodatek do ich igraszek, Drake naprawdę postawił w pokoju zabaw pełnowymiarowy, pieprzony stół bilardowy. I że zrobił z niego… element wyposażenia w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa.

Mężczyzna spojrzał na niego z ukosa, oblizując leniwie górną wargę, jakby rozważał dokładnie, jak daleko może się dziś posunąć. Ciało Mick’a, rozciągnięte na zielonym suknie stołu, wyglądało jak idealne dzieło; napięte, rozgrzane, błyszczące od cienkiej warstwy potu, ze śladami na szyi i torsie, które zostawił na nim minionej nocy – niczym trofea.

Przez ostatnie trzy lata Drake inwestował w ten proces więcej, niż był skłonny przyznać. Formował Mick’a, budował jego siłę, wytrzymałość, pewność siebie. Krok po kroku nauczył go czerpać przyjemność z pewnej dawki bólu, mówić o swoich potrzebach bez wstydu, a czasem nawet z dumą. Nauczył go przekraczać granice zaufania i własnych możliwości. I to, co widział teraz przed sobą, było dowodem sukcesu. Jednym słowem – Mick stał się jego idealnym partnerem. Fizycznie i mentalnie. Mógł spełniać z nim najgłębsze fantazje i obaj czerpali z tego satysfakcję. Choć może nie do końca po równo.

Drake wycisnął nieco lubrykantu na lśniącą powierzchnię bili, oparł się biodrem o stół dla równowagi i obserwując jak mięśnie chłopaka igrają pod jego skórą, jak plecy wyginają się w łuk, gdy bezskutecznie usiłuje uciec od nieuniknionego, wepchnął w jego odbyt drugą już kulę. Mick wydał z siebie przeciągły jęk, czując jak mimowolnie spięty pierścień odbytu z trudem ustępuje pod naporem chłodnej materii, która niemal rozrywała jego ciało. Wiedział, że to niemożliwe, bo Pan przygotował go uprzednio, by był w stanie przyjąć coś tak wielkiego, ale niepokój robił swoje. Nie chodziło o sam ból – do niego już przywykł, gdyż towarzyszył on niemal każdemu ich zbliżeniu. Chodziło o coś znacznie bardziej trywialnego.

Mick westchnął z rezygnacją i uniósł się, podpierając na łokciach, by spojrzeć z irytacją na mężczyznę, który z zadowoleniem gmerał mu w tyłku dwoma palcami, by upewnić się, że bila weszła dostatecznie głęboko i sama nie opuści miejsca przeznaczenia.

– Jeśli nie będę w stanie ich wyjąć i będziemy musieli jechać do Kenji’ego – przysięgam, że cię zabije – warknął z irytacją.

Mick dostatecznie dobrze znał się na anatomii, by wiedzieć, że odbyt potrafił zassać zabawkę do głębi trzewi, a wydobycie jej mogło być niemal niemożliwe. Dlatego tak ważne przy zabawach analnych było używanie kulek z solidnym łączeniem, czy dilda z imitacją jąder, czy mocną przyssawką, by nie przepadły nieopatrznie w czarnej dziurze.

Drake tylko roześmiał się na to cicho i pochylił nad jego twarzą, składając na ustach długi, zachłanny pocałunek, który zakończył lekkim ugryzieniem w dolną wargę.

– Dasz radę sam je wydalić – stwierdził. – A jeśli nie – wzruszył beztrosko ramionami – wyciągnę je z ciebie własnoręcznie.

Na potwierdzenie swoich słów mężczyzna wsunął w tyłek Mick’a jeszcze dwa palce, by dosięgnąć nimi bili, którą przesunął ku wyjściu, by zaraz wepchnąć gwałtownie jeszcze głębiej. Chłopak aż wstrzymał oddech, pełen napięcia, ale opadł z powrotem na stół i zachęcająco rozwarł nogi, opierając pięty na samym krańcu bandy. Drake sapnął z podniecenia i nie czekając dłużej wypełnił wnętrze blondyna swoją męskością, wyrywając z jego gardła całą ferie pobudzających odgłosów – krzyków, jęków i błagań o więcej, a z czasem i skomleń o litość i zakończenie zabawy. Ale mężczyzna miał inne plany, gdyż noc była wciąż tak młoda.


Poranne światło wpadało przez wysokie okna biura, rysując na drewnianej podłodze geometryczne pasy złota. Ciepło dnia dopiero się budziło, ale w powietrzu unosiła się już znajoma woń kawy i tytoniu. Drake siedział za masywnym, czarnym biurkiem, z niedopiętym kołnierzykiem koszuli i spojrzeniem wbitym w dokumenty rozrzucone przed sobą jakby rozważał swoje kolejne posunięcie w partii szachów.

Po drugiej stronie biurka siedział Akihito, nonszalancko rozwalony w fotelu, z nogą zarzuconą na nogę i typowym dla siebie grymasem znudzenia przemieszanym z ironicznym zadowoleniem. Rozmawiali cicho półsłówkami, które między nimi były wystarczające, gdy drzwi biura otwarły się z gwałtownością, która przerwała rytm spokojnego poranka.

Do pomieszczenia wszedł Mick, cały naburmuszony, niosąc tacę z dwoma filiżankami kawy. Zbliżył się do biurka i postawił ją na blacie z taką siłą, że aromatyczny płyn rozlał się po spodkach, tworząc ciemne kręgi, które po wyschnięciu zostawią uporczywe plamy na porcelanie. Nie powiedział przy tym ani słowa. Nawet nie spojrzał na nich. Po prostu odwrócił się na pięcie i wyszedł, zatrzaskując drzwi za sobą z takim rozmachem, że przez ułamek sekundy ich trzask aż dźwięczał w uszach. Akihito uniósł brwi i spojrzał w stronę zamkniętych drzwi, jakby próbował zrozumieć, co właśnie się wydarzyło.

– Mick znów ma trudne dni? – zapytał z udawaną troską, ale w jego głosie brzmiało wyraźne rozbawienie.

Drake wzruszył ramionami i machnął lekceważąco ręką.

– Przeholowaliśmy wczoraj trochę – przyznał bezceremonialnie. – Obtarłem sobie fiuta a jego najwidoczniej boli tyłek, więc jest drażliwy.

Akihito wybuchł cichym, gardłowym śmiechem, pochylając się lekko nad biurkiem.

– Aha – powiedział, wciąż się uśmiechając. – To wiele wyjaśnia.

Sięgnął po pudełko z chusteczkami, które przyjaciel podsunął mu bez słowa. Jednym ruchem wyciągnął delikatny listek i przetarł nim filiżankę, zanim ostrożnie ją uniósł. Zanurzył usta w aromatycznym, czarnym naparze i westchnął z zadowoleniem.

– Wyśmienita jak zwykle – stwierdził. – Szkoda, że podana z emocjonalną furią.

Drake uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po swoją filiżankę, ignorując rozlane krople. Upijając łyk, spojrzał przez okno, gdzie za szybą zieleń liści poruszała się łagodnie na porannym wietrze.

– Cóż – mruknął – przynajmniej nie rzucił we mnie tą tacą. To już jakiś postęp.

Aki tylko pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem. Czasem zastanawiał się, czy to wszystko mieściło się jeszcze w granicach relacji Pan – niewolnik, czy już raczej przypominało bardzo dobrze funkcjonujący front wojenny z elementami czułości i seksualnego napięcia.

Wesołość jednak powoli ulotniła się z przestrzeni biura, jak dym z dogasającego ogniska. Pozostał tylko zapach świeżo parzonej kawy, chłodny blask poranka i powaga spraw, które nie mogły czekać.

Drake znów pochylił się nad dokumentami rozłożonymi na biurku, przesuwając wzrokiem po znajomych linijkach cyfr i założeń. Oparł się wygodniej w fotelu, skrzyżował nogi pod blatem i rzucił nieco niedbale:

– Powiedz mi tylko jedno, Aki, czy my naprawdę wciąż musimy niańczyć Kaito?

Uniósł jeden z wydruków i wskazał na niego palcem.

– Biznesplan wygląda w porządku. Nawet więcej niż w porządku. Ale ja bym się jeszcze zastanowił nad podziałem kosztów transportu na obie strony. I najlepiej, żeby to Kaito o tym zdecydował. Sam – podkreślił ostatnie słowo z naciskiem, rzucając przyjacielowi znaczące spojrzenie spod półprzymkniętych powiek.

Akihito zmarszczył brwi, opierając łokieć o podłokietnik fotela i z niecierpliwością bębniąc palcami o skórzane obicie.

– To nie niańczenie, tylko odpowiedzialność – rzucił, tonem lekko już nadwyrężonym. – Wciągnęliśmy go do tego świata. My. I wolę wszystko kontrolować teraz, na etapie planowania, niż potem łatać bajzel po nieprzemyślanych decyzjach.

Zamilkł na moment, po czym dodał ciszej:

– Poza tym... Kaito nadal jest młody – stwierdził, jakby to wszystko usprawiedliwiało.

Drake aż uniósł brew, z autentycznym niedowierzaniem.

– Młody? Aki, on ma już dwadzieścia siedem lat – zauważył nieco kąśliwie.

Sięgnął bez pośpiechu po paczkę papierosów z szuflady biurka, otworzył ją i jednym, wyćwiczonym ruchem odpalił jednego z nich, zaciągając się leniwie.

– Nie jest dzieckiem – dodał po chwili. – I najlepiej będzie, jeśli w końcu zacznie uczyć się na własnych błędach. Trzymanie go pod kloszem nie przyniesie mu niczego dobrego. Ani tobie.

Akihito zmrużył oczy, po czym w jednej chwili nachylił się przez blat i zgrabnie wyrwał mu papierosa z palców.

– Nie trzymam go pod kloszem, tylko wywiązuję się z obowiązków jako głowa Yakuzy – syknął. – A poza tym, czy nie miałeś przypadkiem rzucić palenia?

Drake spojrzał na niego sceptycznie, opierając łokieć o blat.

– Kto ci naopowiadał takich głupot?

Na ustach Akihito pojawił się znajomy, złośliwy uśmieszek.

– Kenji.

Drake jęknął teatralnie i przewrócił oczami.

– Kenji jak zwykle dramatyzuje. Wiesz, że jak raz kichnę, to on już pisze nekrolog.

Wyciągnął dłoń w stronę Aki’ego, z błyskiem wyzwania w oczach.

– Oddaj mi go – zażądał. – To mój ostatni.

Akihito spojrzał na niedopalonego papierosa między palcami, potem na Drake’a, a jego uśmiech jeszcze się pogłębił.

– Idealnie się składa. Będzie ostatnim z ostatnich – odparł beztrosko.

Drake westchnął ciężko, zapadając się w fotelu z rezygnacją, jakby los właśnie pozbawił go najdroższej rzeczy na świecie.

– W takim razie – mruknął – weźmiesz na swoje sumienie ewentualne morderstwa, których dziś dokonam, z braku nikotyny we krwi.

– Tak? – Aki spytał z rozbawieniem skrywanym pod warstewką udawanej irytacji. – W takim razie mogę powiedzieć to samo, ale z powodu niedoborów kawy, bo czyjaś królowa dramatu ma ból dupy. Dosłownie – dodał, zerkając wymownie na filiżanki, stojące na spodkach pełnych rozlanej kawy.

Obaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się srogimi spojrzeniami, aż nagle zaśmiali się krótko i wrócili do dokumentów. Choć nie mówili tego głośno, obaj wiedzieli, że w tym chaosie zadań, relacji i odpowiedzialności… dobrze było mieć siebie nawzajem, by utrzymać ten świat w ryzach.


Za grubymi, dębowymi drzwiami gabinetu nadal toczyła się dyskusja. Głosy Drake’a i Akihito raz podnosiły się, raz opadały, niosąc przez korytarz echem napięcia, które dało się niemal wyczuć w powietrzu. Mick przez chwilę nasłuchiwał, stojąc w ich pobliżu. Gdy za drzwiami zapanowała cisza, odetchnął bezgłośnie i powoli ruszył w stronę własnego biurka, jakby z rozmysłem stawiając kolejne kroki, by nie nadwyrężyć obolałych po wczorajszych wygibasach nóg.

Usiadł. Powoli, z nieznacznym grymasem, który przemknął przez jego twarz, gdy tylko biodra zetknęły się z siedziskiem. Delikatne ukłucie bólu przeszyło dolne partie pleców i przypomniało mu dobitnie o minionej nocy – nie tylko intensywnej, ale wręcz godnej ostrzeżeń zdrowotnych.

Westchnął pod nosem, odgarnął niesforny kosmyk włosów z czoła i wbił wzrok w ekran monitora. Rzędy liter i cyfry przewijały się przed jego oczami, ale żadne z nich nie zdołało skupić jego uwagi na dłużej. Musiał przeanalizować harmonogram na dziś, odpowiedzieć na kilka zaległych maili, zaplanować spotkania. Cokolwiek. Byle zająć głowę czymś innym.

Nie zdążył. Telefon, leżący na blacie, zawibrował i zaczął dzwonić, rozdzierając ciszę metaliczną melodią, która jeszcze nigdy nie wydawała mu się tak nie na miejscu. Mick zamarł, gdy zobaczył czyje imię pojawiło się na wyświetlaczu.

Aż ścisnęło go w gardle, jakby samo spojrzenie na ten kontakt przywołało zbyt wiele niewypowiedzianych rzeczy. Unikał tej rozmowy od kilku tygodni – najpierw z lenistwa, potem z wyrzutów sumienia, a na końcu z samego lęku, że powie coś, czego nie powinien. Ale jak długo jeszcze mógł to odwlekać? Westchnął cicho i odebrał.

– Hej, Isabelle! – zawołał z przesadną wesołością, jakby mógł nią przykryć własne zmieszanie. – Co tam u ciebie?

Przez krótką chwilę nie było odpowiedzi. Jakby jego siostrę zaskoczył sam fakt, że w ogóle odebrał. Jednak najwyraźniej prędko się pozbierała, bo, jak to miała w zwyczaju, od razu przeszła do sedna.

– Dlaczego nie przyjechałeś na urodziny taty? – wypaliła prosto z mostu.

Mick skrzywił się, odchylając na krześle, choć gest ten wywołał kolejny dyskomfort.

– Przecież wysłałem prezent – powiedział łagodnie. – I życzenia. Wiesz, że o niczym nie zapomniałem.

– Ale ich gówno to obchodzi, Mick – odparła twardo. – Woleliby ciebie, nie paczkę z Amazonu. Tęsknią za tobą.

Zacisnął szczękę, mimowolnie przewracając oczami, siostra i tak tego nie widziała. Wiedział. Oczywiście, że wiedział. Ale to niczego nie zmieniało. Od pamiętnej podróży do Stanów, tej, na którą zabrał się z nim Drake’a – jako wsparcie, jako zbroja – minęły trzy lata. Od tamtej pory rozmawiał z rodziną częściej niż kiedykolwiek wcześniej, ale odwiedził ich... może dwa razy? Raz w święta, jeszcze tego samego roku. Drugi raz – w wakacje, rok później. I wystarczyło.

– Mick? Halo? – Isabelle zawołała jego imię w słuchawce, wyrywając go z zamyślenia.

– Tak, tak – odpowiedział szybko, starając się brzmieć naturalnie. – Przepraszam, po prostu... mam masę pracy. Wiesz jak jest. Umowy, papiery, wszystko się piętrzy.

– Mhm – mruknęła, nieprzekonana.

– Muszę kończyć – dorzucił jeszcze, ciszej. – Odezwę się, obiecuję. Ucałuj rodziców ode mnie, dobrze?

– Mick...

Rozłączył się, zanim usłyszał, co miała do powiedzenia. Odłożył telefon ekranem do dołu. Przez chwilę patrzył przed siebie pustym wzrokiem, po czym przetarł twarz dłonią, jakby próbował zetrzeć z niej niepokój i zmęczenie. To przecież była tylko krótka rozmowa a czuł się po niej tak, jakby przejechał przez niego walec.

Długo siedział bez ruchu, z łokciami opartymi o blat biurka i wzrokiem wbitym w wygaszony ekran. Cisza w pokoju wydawała się głośniejsza niż sama rozmowa, którą właśnie zakończył. Tkwiła mu gdzieś głęboko w piersi, ciężka i duszna, jak niedokończony oddech.

Prawda była taka, że nie chciał widzieć rodziców. Nie dlatego, że ich nie kochał. Wręcz przeciwnie – kochał ich do bólu. Ale w tej chwili, w tym życiu, ich obecność była jak echo z przeszłości, które nie potrafiło dostroić się do rytmu jego teraźniejszości. Ostatnimi czasy coraz częściej w rozmowach z rodzicami przewijały się pewne „propozycje” – subtelne, ale jednoznaczne. Tata przebąkiwał o tym, że Mick mógłby wrócić. Że dobrze byłoby mieć go znowu w warsztacie, jako pomocną dłoń, a może i dziedzica. Gdyby zdrowie zaczęło zawodzić – a przecież "wiesz, że już nie mam dwudziestki, synu" – ktoś musiałby przejąć pałeczkę. Najlepiej ktoś zaufany. Najlepiej własny syn.

Ale Mick nie chciał tej odpowiedzialności. Nie chciał wracać do czegoś, co czuł, że zostawił za sobą na zawsze. Ten świat... dom, ulice, znajome podwórka, zapach smaru i oleju silnikowego – to wszystko było kiedyś jego. Ale teraz czuł, że tamten rozdział został zamknięty. Może nawet przypieczętowany. Zbudował swój świat tutaj. W Japonii. Wśród obcych, którzy z czasem stali się bliżsi niż niejedna krew. U boku Drake’a, którego znał na wskroś, od gniewu po czułość, od siły po bezbronność w chwilach słabości. A poza tym...

Mick instynktownie odnalazł palcami kolczyk w swoim uchu, jakby podświadomie szukając potwierdzenia. Odruchowo potarł ciepły metal, błyskotkę, którą dostał od Drake’a. Coś dyskretnego, ale tak znaczącego.

– Do cholery, przecież jestem teraz członkiem Yakuzy! – zawołał w myślach.

Nie mógł tak po prostu odejść. Rzucić wszystko, spakować walizkę i wrócić do amerykańskiego przedmieścia, jakby ostatnie lata były tylko snem. Wypicie sake z Drake’iem nie było pustym gestem. Nie było tylko obrzędem, nieformalną zabawą w symbolikę. W tym świecie... to było przyrzeczenie. Więź. Obietnica lojalności ważniejsza niż papier, silniejsza niż strach, trwalsza niż sama śmierć. W tym świecie nie było miejsca na chwilowe rozdarcia i sentymenty. Takie życie wybrał. A mimo to, gdzieś na dnie serca, tlił się cichy niepokój. Czy zdoła jeszcze kiedyś spojrzeć ojcu w oczy bez wstydu? Czy zrozumieliby, gdyby wyznał im całą prawdę?

Mick zamknął oczy, wzdychając głęboko, gdy nagle usłyszał hałas dochodzący z korytarza. Głośne rozmowy, śmiechy i odgłosy ciężkich butów uderzających o podłogę. Do biura właśnie wtoczyła się grupka rozbawionych mężczyzn, którzy wrócili z cotygodniowej zbiórki haraczy. Po ich nastrojach można było wnioskować, że poszło im całkiem nieźle. Albo przynajmniej, że nikt nie skończył z wybitymi zębami i pustą kopertą. A może to tylko towarzystwo skąpo ubranej dziwki dodawało im odwagi i animuszu? Kobieta śmiała się głośno i teatralnie, chwiejąc się na obcasach jak kołysana przez wiatr łódka, ledwie osłonięta koronkowym stanikiem i miniówką, która miała więcej wspólnego z paskiem niż z odzieżą. Mick aż pokręcił głową z politowaniem.

– Ile razy Drake mówił, żeby nie sprowadzać dziewczyn do biura? – zastanawiał się w myślach. –Zupełnie jakby ktoś miał zamiar tego słuchać.

Może tym razem któryś z nich naprawdę straci ucho za nieprzestrzeganie zasad? Chłopak uśmiechnął się bez cienia litości. Z dzisiejszym nastrojem z przyjemnością by na to popatrzył. Zaczął się już zastanawiać, czy nie pofatygować się do gabinetu i nie donieść o tym incydencie osobiście Panu, kiedy jeden z mężczyzn oderwał się od grupy i podszedł w jego stronę. Hatoru – wygadany, z wiecznie rozwichrzoną fryzurą i zbyt dużą pewnością siebie, odkąd zrzucił kilka kilo.

– Hej, Mick – rzucił luźno. – Nie wpadłbyś z nami na miasto po robocie? Wypijemy coś, rozładujemy trochę pary.

Mick uniósł wzrok znad biurka, leniwie przesunął spojrzeniem po Hatoru, potem po reszcie rozbawionego towarzystwa. W jego oczach zaświecił się znajomy, złośliwy błysk. Zerknął na drzwi prowadzące do gabinetu Drake’a, a na jego twarzy wykwitł cwany uśmieszek.

– Okej, ale uprzedzam, że dziś zamierzam się odstresować do nieprzytomności – oznajmił z kamienną miną. – Z góry nie biorę odpowiedzialności za swoje decyzje po trzecim kieliszku.

Hatoru roześmiał się w głos i natychmiast zawołał do reszty:

– Mick idzie z nami! Trzeba będzie zwiększyć budżet na alkohol!

Jeden z mężczyzn, obejmujący za ramiona mizdrzącą się do niego dziewczynę, uniósł butelkę z colą i zakrzyknął:

– Dziwek starczy dla wszystkich!

Salwa śmiechu przetoczyła się przez korytarz. Oczywiście, wszyscy dobrze wiedzieli, że Mick miał inne preferencje i od damskich szparek wolał pałę ich szefa. To była tylko ich prymitywna wersja towarzyskiego żartu.

W tym właśnie momencie drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem, a w progu stanął Drake, wyglądając na absolutnie zirytowanego.

– Zamknijcie się, do cholery! – warknął, mrużąc oczy. – Próbuję pracować!

Mick skrzywił się teatralnie, po czym mruknął pod nosem, nie zważając na to, że Drake może go usłyszeć:

– Raczej włazisz panu Akihito w dupę...

Cisza zawisła w powietrzu jak cięciwa napiętego łuku. Drake posłał mu mordercze spojrzenie, jedno z tych, które mogło zapowiadać sarkastyczną ripostę albo równie dobrze cios między żebra.

– Wypierdalaj po fajki – rzucił z chłodną irytacją i cisnął w niego pustą paczką papierosów. – Skończyły mi się.

Mick uchylił się bez trudu, paczka odbiła się od krawędzi biurka i upadła na podłogę. Przez ramię Drake’a dostrzegł Akihito, siedzącego na brzegu biurka z papierosem w palcach i kpiącym uśmieszkiem błąkającym się na ustach. Na jego twarzy malowała się niemal satysfakcja z drobnego chaosu, jaki zapanował za drzwiami. Chłopak wywrócił oczami, zgarbił się jak zmęczony urzędnik i bez słowa wstał, kierując się ku drzwiom.

– Tak jest, szefie – mruknął z teatralną rezygnacją. – Nikotynowy tyran... – dodał, wychodząc.

Reszta towarzystwa wróciła do swoich zajęć, nadal rozbawiona. Gdzieś ktoś znów się roześmiał, ktoś inny cmoknął prostytutkę w szyję. A Mick, z rękami w kieszeniach i z grymasem nieco złośliwego zadowolenia, ruszył w stronę sklepu, ciesząc się na myśl, że wieczorem może w końcu zapomni, że coś go boli – fizycznie i mentalnie. Oczywiście o ile Drake znów nie zmieni rozkładu dnia i nie wymyśli sobie na wieczór kolejnego seks maratonu.


Późną nocą cisza apartamentu powitała Akihito jak wierny, wyrozumiały przyjaciel. Ciepła, wyważona, delikatnie przesiąknięta zapachem jaśminowego olejku i świeżo przyrządzonej kolacji. Odruchowo zsunął z ramion płaszcz, ale zanim zdążył sięgnąć do guzików, już był przy nim Makoto – cichy, niezawodny cień, jak zwykle punktualny i bezbłędnie wyczuwający nastroje swego Pana.

Bez słowa zdjął z niego eleganckie, ciemnogranatowe okrycie, z lekkością wieloletniego doświadczenia. Tkanina zsunęła się z ramion Akihito niczym ciężar dnia, a on sam pochylił się lekko i złożył krótki, czuły pocałunek na czole chłopaka, zamykając na moment oczy. Dziś pozwolił mu zignorować porę ciszy nocnej, by nie musieć samemu zawracać sobie głowy takimi pierdołami.

– Dziękuję – mruknął nisko, głosem zmęczonym, ale ciepłym.

Makoto tylko skinął głową i odsunął się na bok, by umożliwić mu przejście do jadalni. Tam, przy niewielkim stole, czekała misternie ułożona kolacja, która wyglądała jak z katalogu. Parujące miseczki z ryżem, miso o głębokim aromacie, delikatne sashimi i wykwintne dodatki, wszystko skomponowane z artystyczną dbałością.

Akihito spojrzał na potrawy, ale jego ciało mówiło wyraźnie, że bardziej pragnie snu niż jedzenia. Mimo to usiadł, pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Wziął pałeczki w dłoń i nabrał jeden kęs. Już po pierwszym przeżuciu westchnął z zaskoczeniem, niemal niedowierzaniem.

– Lu przeszedł dziś samego siebie – mruknął, odsuwając lekko talerzyk. – Chyba jednak warto było wysłać go na ten kurs.

Makoto, stojący w cieniu pomieszczenia, nieco z boku, uśmiechnął się subtelnie.

– On też wydaje się zadowolony. Choć z początku miał focha – dodał z rozbawieniem.

Akihito uśmiechnął się zmęczonym, ale szczerze rozbawionym uśmiechem.

– Przecież nikt nie kwestionował jego zdolności – powiedział spokojnie. – Ale zawsze warto podnosić kwalifikacje.

Makoto przytaknął, ale szybko zauważył, że Pan nie je dalej.

– Czy życzy sobie pan kąpieli? – spytał cicho, niemal szeptem.

Akihito wstał z ciężkim westchnieniem, jakby mięśnie jego odmawiały dalszej współpracy.

– Marzę o niej – przyznał.

Przeszli więc razem do łazienki – przestronnej, eleganckiej, wyłożonej czarnym kamieniem i ciepłym drewnem. Woda w wannie już czekała – parowała leniwie, niosąc ze sobą delikatny zapach cedru i ziół.

Akihito rozebrał się bez pośpiechu i zanurzył w gorącej wodzie z długim, przeciągłym westchnieniem, które mogło uchodzić za jęk ulgi. Makoto klęknął za jego plecami na przygotowanej macie i, nie pytając, pochylił się, by objąć dłońmi napięte barki pana.

Ruchy miał pewne, silne i wyćwiczone. Ucisk jego palców wędrował przez kark, ramiona, aż do nasady czaszki, rozgarniając napięcie i ból z precyzją godną masażysty, ale wykonywaną z czułością służącego, który znał swojego Pana lepiej niż własne odbicie.

Akihito przymknął oczy. Woda otulała go ciepłem, dłonie Makoto koiły jak balsam a resztki dnia rozwiewały się w tej ciszy, w tej rytmicznej, niemal medytacyjnej trosce. Na razie to mu wystarczało. Kolacja mogła poczekać. Cały świat mógł poczekać. Ciepło kąpieli i rytmiczny ucisk dłoni Makoto działały na niego jak najpotężniejsze środki nasenne. Z każdą kolejną minutą jego ciało zdawało się topnieć, rozluźniać i odpływać gdzieś w przyjemny półsen.

Gdy Mako przesuwał palcami wzdłuż karku, delikatnie rozmasowywał mu skronie, Aki niemal zapomniał, że siedzi w wodzie. Głowa opadła mu lekko do przodu, oddech spowolnił a powieki stały się cięższe niż obowiązki całego dnia. I wtedy właśnie, zupełnie niekontrolowanie, jego ciało zsunęło się w bok.

Z chlupnięciem wody zanurzył się aż po uszy, budząc się z zaskoczeniem i gwałtownym sapnięciem. Woda zalała mu twarz i włosy, a Makoto, przestraszony, już podrywał się z maty.

– Panie...!

– W porządku – wydyszał Akihito, przecierając twarz dłońmi. – Mało brakowało, ale... żyję.

Z westchnieniem przysiadł na krawędzi wanny, po czym sam zabrał się za dokończenie kąpieli – przemył ramiona, kark, włosy, jakby chciał zmyć z siebie nie tylko pot dnia, ale też zmęczenie, które próbowało go pokonać. Już po kilku minutach wynurzył się z wody a Makoto już czekał z dużym, miękkim ręcznikiem. Okrył go starannie, osuszając jego ciało z wprawą i dbałością, którą można było pomylić z czułością.

Chwilę później obaj leżeli już w sypialni, w ogromnym, szerokim łóżku Pana domu. Światło było przygaszone a ciężkie zasłony tłumiły światła miasta. Wszystko tonęło w ciszy i miękkich cieniach.

Makoto, z pozoru posłuszny i spokojny, powoli przysunął się bliżej niż powinien, wtulając się w Akihito nieco... sugestywniej niż zwykle. Dłoń sunęła mu po brzuchu Pana, aż śmiało sięgnęła niżej, opierając się lekko na jego kroczu. Przygryzł przy tym dolną wargę, gotów na to, że może zostać skarcony, ale tak bardzo chciał zwrócić na siebie uwagę. Uniósł powoli głowę, by spojrzeć Akihito w oczy... i zamarł.

Pan spał. Głęboko, spokojnie, z ustami lekko rozchylonymi i włosami rozrzuconymi na poduszce. Oddech miał równy i ciężki, zupełnie jakby zatonął w otchłani snu jeszcze zanim Makoto zdążył pomyśleć o jakimkolwiek kuszeniu.

– Tss... – syknął z irytacją.

Od razu odsunął się od mężczyzny, odwracając się do niego plecami, po czym nakrył się kołdrą po same uszy, jakby ta puchowa warstwa miała skutecznie odgrodzić go od jego zbyt zapracowanego Pana. Zbyt długo wracał późno. Zbyt często był zmęczony. Zbyt rzadko obdarzał go uwagą.

Makoto postanowił, że będzie się boczyć do rana. Przecież Pan zasłużył. Ale jego strategia nie miała szans przetrwać zderzenia z silnym ramieniem, które po chwili objęło go przez kołdrę.

– Mmm cieplutko... – wymruczał Aki sennie tuż przy jego uchu, z głosem rozmazanym przez sen, ale pełnym naturalnej czułości.

Makoto zamarł. Westchnął w myślach. I przegrał. Z westchnieniem pokory odwrócił się z powrotem, wtulając w rozgrzany tors mężczyzny, opierając policzek o jego skórę. Przylgnął do niego jak kot, który nie potrafi się długo złościć. Wciągnął w nozdrza zapach mydła, ciała, znajomego ciepła.

Może jutro Pan znów wróci późno. Może znów zaśnie, zanim cokolwiek się wydarzy. Ale teraz był tu. Z nim. I to mu wystarczało.


Dochodziła trzecia nad ranem, gdy drzwi windy na ostatnim piętrze wieżowca Nakamury rozsunęły się z cichym sykiem. W rytmie przeciągłego ding Mick niemal wypadł z kabiny, zataczając się od jednej ściany korytarza do drugiej, niczym pijany marynarz schodzący na ląd po miesiącach na wzburzonym morzu.

Włosy miał w nieładzie, koszula wisiała na nim niedopięta, a oddech pachniał jak dobrze zaopatrzony bar w piwnicy jakiegoś szemranego klubu. Zachichotał pod nosem, próbując wpisać kod do drzwi apartamentu, ale jego palce nie potrafiły zdecydować, gdzie właściwie powinna znaleźć się cyfra siedem. I czy to w ogóle była siódemka. Po trzeciej próbie westchnął ciężko, opierając czoło o ścianę, aż wreszcie uprzejmy ochroniarz zszedł ze stanowiska przy windzie i wstukał ciąg cyfr za niego, zachowując kamienną twarz służbisty.

Drzwi się rozsunęły, dajac mu dostęp do upragnionego wnętrza. Mick wgramolił się do środka, niemal potykając o własne stopy. I nie zdziwił się ani trochę, widząc w półmroku znajomą sylwetkę Drake’a, siedzącego w fotelu jak władca czekający na winowajcę.

W ciszy tej późnej nocy słychać było tylko syknięcie papierosa, którego Drake właśnie gasił w przepełnionej popielniczce. Po chwili oparł się o podłokietnik, powoli wstając, jakby cały ten ruch był aktem osądu. Mick nie przejął się tym ani trochę. Zaczął się szarpać z butami, które nie chciały zejść z nóg, krzywiąc się za każdym razem, gdy palce zjechały mu z pięty a but uparcie pozostawał na miejscu.

– Nie tak się umawialiśmy – powiedział Drake chłodno, z wyraźnym naciskiem na każde słowo.

Blondyn westchnął teatralnie, nadal zajęty zmaganiem się z obuwiem.

– Miałeś wrócić wcześnie. Nie przegiąć z piciem. Pamiętasz to, Mick?

– Tak – mruknął niewyraźnie. – Ale chciałem się po prostu zabawić, okej? Słyszałeś o czymś takim jak zabawa? Bo ostatnio to tylko papiery, spotkania i obowiązki. Mam dość. Jestem tym zmęczony.

To wystarczyło. Wyraz twarzy Drake’a stężał. W szarych oczach zapłonęło coś niebezpiecznego. Gniew, który do tej pory utrzymywał w ryzach, wylał się i stał widoczny w każdym geście, gdy ruszył przed siebie szybkim, sprężystym krokiem.

– Ty jesteś zmęczony? – warknął. – Ja też jestem kurwa zmęczony! A mimo to muszę jeszcze martwić się o ciebie, bo nie potrafisz korzystać nawet z tej odrobiny wolności, którą ci dałem!

Złapał go za obrożę – czarną, skórzaną, zawsze przypominającą, kim Mick dla niego był – i szarpnął gwałtownie, przyciągając chłopaka tak blisko, że niemal stykali się nosami. Mick zamarł.

– Może chcesz powrotu starego układu, co? – wysyczał Drake prosto w jego twarz. – Tego, w którym skomlałeś mi u stóp zamknięty w klatce jak pies, hm?!

Cisza zawisła między nimi, gęsta jak dym. Przez chwilę Mick naprawdę nie wiedział, czy mówi do niego ten Drake. Ten z przeszłości. Ten, przed którym trzeba było klękać, niekoniecznie do robienia loda. Przełknął z trudem ślinę, z oczami utkwionymi w jego zimnym spojrzeniu.

– ...wolałbym nie – wydusił przez zaciśnięte gardło, głosem cichym, ale wyraźnym.

Odpowiedź nie zaskoczyła Drake’a, przynosząc efekt jakiego oczekiwał. Więc natychmiast go odepchnął, gwałtownie, jakby samo dotknięcie Mick’a parzyło.

– Cuchniesz jak gorzelnia – warknął. – Idź się myj. I spać.

Blondyn nie odpowiedział. Nie próbował więcej się tłumaczyć, nie rzucił żadnej riposty. Po prostu obrócił się na pięcie i niemal pobiegł schodami na górę do swojego pokoju, niepewny, czy czuje się bardziej zawstydzony, zły, czy po prostu smutny. Drzwi zamknęły się za nim z głuchym stukiem a w salonie pozostał tylko Drake, stojący przy oknie, z dłonią zaciśniętą na pustej paczce papierosów.

Mick wykąpał się sprawnie i już po chwili wyszedł z łazienki, wycierając mokre włosy ręcznikiem. Woda, która wcześniej obmyła jego ciało, zmyła też większą część alkoholu, gniewu i wstydu. Jego skóra wciąż była ciepła od pary, a ramiona znów ciężkie, ale w inny sposób. Nie spięte od nagromadzonych emocji, a raczej zmęczone po fizycznym wysiłku, po tańcu w nocnym klubie.

Zamierzał położyć się, jak mu kazano. Rzucić na pościel, zakopać pod kołdrą i przespać wszystko – dzisiejszy wieczór, ich kłótnię, własną głupotę. Ale wtedy usłyszał coś, co zatrzymało go w pół kroku. Cichy szum, gdzieś z salonu. Telewizor. Nie głośny, nie nachalny, ale wyraźnie obecny. Znajomy dźwięk światła migającego na ekranie, rozmów i muzyki, której nie sposób rozpoznać, dopóki nie podejdzie się bliżej.

Mick spojrzał na drzwi swojego pokoju, po czym zerknął na wygaszony panel przy wejściu. System alarmowy był już od miesięcy wyłączony. A mimo to obroża wciąż tkwiła na jego szyi. Zimna, lekko wilgotna od pary. Nieprzyjemnie przypominająca o zasadach, o granicach, o układach – tych starych, jak i tych nowych. O tym, kim był i gdzie było jego miejsce.

Westchnął cicho, przesunął ręcznikiem ostatni raz przez włosy i uchylił drzwi, wychylając się niepewnie na korytarz. W salonie, przygaszone światło odbijało się od szklanego blatu stolika kawowego. Drake siedział na kanapie w tej samej pozycji, w której Mick zostawił go wcześniej – jak posąg z cienia i kontroli, z twarzą lekko rozjaśnioną blaskiem z ekranu.

Bez słowa, powoli, Mick zszedł na dół i przysiadł obok niego. Nie wchodząc w jego przestrzeń, nie zaczepiając go. Po prostu... był. Czekał.

Drake nie zareagował ani spojrzeniem, ani gestem, zupełnie jakby go tam nie było. Tylko jego oddech stał się wyczuwalnie spokojniejszy. Wpatrzony w ekran, milczący, jakby sam nie wiedział, dlaczego nie kazał mu wracać na górę.

W ten sposób minęło im kilka minut. Może więcej. Czas zdawał się płynąć tu inaczej.

– Co właściwie oglądamy? – zapytał w końcu Mick półgłosem, z lekką chrypką po alkoholu i kąpieli.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Jakiś stary film – odburknął tym znudzonym tonem, który był bardziej maską niż prawdziwą irytacją.

Mick zsunął się nieco niżej, aż jego skroń oparła się lekko o ramię Pana. Wilgotne włosy dotknęły materiału koszulki a jego ciało wreszcie rozluźniło się naprawdę. Drake nie zareagował przez moment, ale w końcu odetchnął głęboko, niemal sennie, jakby ta cisza i dotyk, pomogły mu rozluźnić mięśnie, których nie ruszył przez ostatnią godzinę.

– Może pojedziemy w weekend na Hokkaido? – rzucił nagle Mick, cicho, jakby mimochodem.

Drake odwrócił głowę i spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.

– Na Hokkaido? Po co? – spytał.

Mick uniósł wzrok i uśmiechnął się lekko.

– Czy to nie oczywiste? – spytał, jakby mówił do kogoś, kto zna odpowiedź. – Potrzebujemy odpoczynku. Obaj. Gorące źródła, cisza, śnieg... wygrzejemy stare kości.

Szturchnął go łokciem w bok, rozbrajająco, jakby chcąc rozładować całą atmosferę tego dnia jednym prostym gestem. Drake uśmiechnął się nieznacznie, prawie niezauważalnie. A potem przechylił głowę i oparł policzek o wilgotne włosy Mick’a, obejmując go jedną ręką wokół bioder i przyciągając nieco bliżej.

– W sumie... brzmi nieźle – stwierdził.

Mick również się uśmiechnął. Cicho. Nieco zmęczony. Ale tym razem szczerze. Miło było dojść do tego cichego porozumienia. Tak po prostu. Bez walki. Bez warunków. Bez przeszłości, która wisiała nad nimi jak cień, uwierając jak obroża na jego szyi.


Sen przyszedł do Akihito cicho, niemal niezauważalnie. Otulił go miękkim, gęstym kokonem ciepła, w którym czas nie istniał a rzeczywistość zdawała się tak odległa, jakby nie była już jego sprawą. Wtopiony w aksamitne prześcieradła, z głową wtuloną w poduszkę a ciałem oplecionym przez kołdrę, leżał nieruchomo, oddychając głęboko i spokojnie.

Makoto wtulał się w niego całym sobą. Jego dłoń leniwie muskała i ugniatała tors Akihito, gładząc delikatnie jego pierś, jakby chłopak śnił, że jest kotem, który łapkami miętosi futerko mamy. Oddech Mako był cichy, równy, a ciepło jego ciała przyjemnie zlewało się z miękkością łóżka. Była to bezpieczna i błoga sielanka.

Do chwili, gdy w powietrze wdarł się dźwięk. Ostry i irytujący, bezlitośnie wyrywający z objęć Morfeusza. Telefon. Akihito aż skrzywił się przez sen, nie od razu rozumiejąc, co się dzieje. Przez ułamek sekundy był przekonany, że to alarm przeciwpożarowy, albo syrena, albo w ogóle koniec świata.

Ale nie – to była tylko jego komórka. Wibrowała gdzieś na szafce nocnej, rozdzierając ciszę nocy z subtelnością godną nalotu antyterrorystów. Z zamkniętymi oczami Aki sięgnął po telefon i odebrał, nawet nie sprawdzając, kto dzwoni. W głowie już układał kolejność tortur, które zaserwuje tej osobie przed pozbawieniem jej życia.

– Halo? – warknął chrapliwie.

– Aki...?

Głos w słuchawce był cichy, napięty i znajomy. Roztrzęsiony. Akihito natychmiast się ocknął. Podniósł się gwałtownie, zrzucając z siebie Makoto, który mruknął z niezadowoleniem i zwinął się w kłębek.

– Kaito? Co się dzieje?

– Przepraszam, że dzwonię o tej porze... ale... możesz do mnie przyjechać?

– Coś się stało?

– Nie przez telefon. Proszę. Potrzebuję cię tutaj.

Akihito spojrzał na zegarek. Była czwarta nad ranem. Wsunął nogi w kapcie i już podnosił się z łóżka.

– Będę jak najszybciej – rzucił krótko, po czym się rozłączył.

Ruchy miał szybkie, niemal automatyczne. Narzucił na siebie spodnie i koszulę, przewiesił marynarkę przez ramię. Z paskiem od zegarka – jeszcze nie dopiętym do końca, ruszył do drzwi. Makoto podniósł się na łokciu, przecierając oczy.

– Co się stało...? – wymamrotał zaspanym głosem.

– Nie wiem – odpowiedział Aki zgodnie z prawdą. – Ale muszę iść.

Pochylił się i złożył szybki pocałunek na jego czole.

– Śpij dalej – polecił łagodnie, znikając za drzwiami sypialni, nim Mako zdążył zadać kolejne pytanie.

W garażu jego czarne auto już czekało, chłodne i gotowe. Silnik zawarczał cicho, jak drapieżnik budzony przed czasem, gdy go odpalił. Aki ruszył w stronę bramy na końcu osiedla, która otwarła się przed nim bezszelestnie, wypuszczając go na ulice uśpionego Tokio.

Miasto zdawało się być ciche i nieruchome. Latarnie rzucały długie cienie na pustych skrzyżowaniach, sygnalizatory migały bez sensu w martwej ciszy. Asfalt lśnił od nocnej wilgoci a na niebie rozciągała się ciemność, przecięta gdzieniegdzie światłem odległych wieżowców.

Za kierownicą Akihito wpatrywał się przed siebie, zaciskając ręce na skórzanym kole kierownicy. Plątanina myśli kotłowała mu się w głowie. Kaito nigdy nie zawracał mu głowy pierdołami. Jeśli zadzwonił o tej godzinie, to znaczyło, że działo się coś poważnego. Coś, co go przerosło.

Brzmiał, jakby co najmniej kogoś zabił. Oby nie. Nie to, żeby pozbycie się zwłok było dużym problemem. Ale poskładanie psychiki Kaito? To już była zupełnie inna sprawa. I Aki wiedział, że jeśli chłopak pękł, to nie tylko przez okoliczności. Może to on sam był winien?

Gdy go poznał, Kaito był delikatny. Zamknięty w sobie, jak ktoś zbyt wrażliwy na ten świat. A on? On wepchnął go w sam środek brutalnego podziemia Japonii. Zrobił z niego narzędzie. Członka ich świata. Swojego kochanka. Może nie powinien był? Może to było zbyt wiele dla tego delikatnego chłopca? Może źle odczytywał jego sygnały? Może wcale nie rozkwitał pod jego skrzydłami, nie stawał się prawdziwym sobą a tylko zakładał maskę, by sprostać jego oczekiwaniom, które zbyt szybko rosły?

Akihito wcisnął pedał gazu do podłogi. Samochód ryknął i wystrzelił do przodu, przecinając noc jak ostrze. Bo jeśli Kaito naprawdę potrzebował pomocy – to Aki już się spóźniał.


Zbyt wiele minut później opony zatrzymały się z cichym piskiem na podjeździe w bogatej dzielnicy. Akihito wysiadł z samochodu bez pośpiechu, ale też bez cienia zawahania. Nie zastanawiał się, co zastanie w środku. Jeśli Kaito naprawdę go potrzebował, to i tak nie istniała wersja, w której by się cofnął.

W kieszeni miał swoją kopię karty do drzwi – daną mu niegdyś przez samego Kaito „na wszelki wypadek”. I dziś właśnie taki wypadek nadszedł. Wsunął ją do czytnika i wszedł do środka jak do siebie.

Willa była pogrążona w półmroku, cicha i nieruchoma, rozświetlona jedynie miękkim, pomarańczowym światłem ledów, umieszczonych wzdłuż krawędzi schodów. Blask ten odbijał się w chłodnych kaflach i gładkiej powierzchni ścian, tworząc atmosferę niemal nierealnej ciszy, w której wszystko było możliwe, a jednocześnie nic nie powinno się wydarzyć. Ale coś się wydarzyło.

Aki ruszył na górę. Stąpał ostrożnie, ale pewnie a z każdym kolejnym krokiem wyżej wyraźniejsze stawały się dźwięki dochodzące z piętra. Dziwne, tłumione. Jakby płacz? Albo ciche, urywane szepty. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale czuł na karku znajomy chłód. Instynkt podpowiadał mu, że coś było bardzo nie tak.

W końcu dostrzegł światło sączące się z uchylonych drzwi na końcu korytarza. Zatrzymał się przed nimi tylko na moment, by wypowiedzieć spokojnie, ale stanowczo:

– Kaito?

Chciał, by chłopak wiedział, że już tu jest. Że nie jest sam. Wszedł do pokoju i stanął w progu jak wryty.

Sypialnia była pogrążona w półcieniu, a światło lampki nocnej rozlewało się ciepło po jednej stronie pomieszczenia. Na podłodze, w kącie, skulony i przerażony, siedział zapłakany chłopak, ledwie nastolatek. Wcisnął się w ścianę, jakby chciał w niej zniknąć. Cały drżał, jak małe zwierzę, które ktoś właśnie wyrwał z bezpiecznego gniazda.

Kilka kroków od niego stał Kaito, blady, z rozczochranymi włosami, rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Twarz miał napiętą, a w oczach mieszały się bezsilność i panika. Gdy usłyszał głos Akihito, odwrócił się gwałtownie i wypuścił z siebie powietrze, jakby całe napięcie z ostatnich godzin znalazło ujście tylko w tym jednym, cichym westchnieniu.

– Aki... wreszcie jesteś – wręcz wymamrotał.

Akihito zrobił krok do przodu, z uwagą oceniając sytuację i wskazując dłonią na skulonego chłopaka na podłodze.

– Co tu się, do cholery, dzieje? – zapytał cicho, ale ostro, tonem, który nie potrzebował podnoszenia głosu, by zmusić do odpowiedzi.

Kaito potarł kark. Unikał wzroku Akihito, spoglądając raz na zapłakanego nastolatka, raz na ścianę. Jakby sam nie wiedział, gdzie powinien się znaleźć.

– Nie wiem... jak właściwie mam to wyjaśnić – wydusił w końcu.

Aki zacisnął szczękę. Zmęczenie, niepokój i ta niejasna sytuacja drażniły go coraz bardziej.

– Zwięźle, Kaito. Zwięźle – aż warknął.

Kaito przełknął ślinę, nabrał powietrza i powiedział powoli:

– Chyba... chyba kupiłem swojego pierwszego uległego – wydukał, używając nomenklatury, którą Aki zwykł używać względem swoich chłopców. – I nie potrafię sobie z nim poradzić – dodał z goryczą.

Aki zamrugał zaskoczony a potem przetarł twarz dłonią, jakby próbował zmyć z niej rosnącą irytację.

– Ja pierdolę, Kaito... Myślałem, że kogoś zabiłeś…

************

I tym wesołym akcentem kończymy tę opowieść, a jednocześnie zapraszam was do spin-offu, który za chwilę będzie dostępny na moim profilu na Wattpadzie – Cena Namiętności – w której to poznacie bliżej historię Kaito i jego nowego nabytku :D Historia będzie kontynuowana tu na blogu ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz