Mick z wprawą wyciągnął magazynek z karabinu szturmowego i sprawdził komorę nabojową, upewniając się, że broń jest pusta. Następnie płynnym, niemal instynktownym ruchem zabezpieczył ją i podał pracownikowi strzelnicy, który skinął głową w milczącym uznaniu. Dziś nie trenował, nie próbował poprawić celności ani skrócić czasu reakcji. Dziś po prostu się bawił. Potrzebował tego – dźwięku wystrzałów, odrzutu broni, zapachu prochu i adrenaliny pulsującej w żyłach. Tylko to pozwalało mu na chwilę oderwać myśli od minionego tygodnia, który okazał się jednym wielkim koszmarem.
Jedna z transakcji poszła źle. Część ładunku przechwyciła inna frakcja i chociaż strata nie była wielka, wystarczyło to, by nadszarpnąć reputację rodziny Nakamura. Klient oczywiście wciąż oczekiwał dostawy – czy to jego wina, że ludzie Drake’a nie dopilnowali przesyłki? W świecie, w którym jeden błąd mógł oznaczać koniec, taki incydent był nie do zaakceptowania. Nic dziwnego, że Pan chodził wściekły jak osa, gotów żądlić każdego, kto znalazł się w zasięgu jego gniewu. Mick nie miał gdzie uciec. Był jego asystentem a na dodatek mieszkał z nim pod jednym dachem, więc odczuwał skutki podwójnie – w biurze i w domu.
Kilka dni temu zapłacił za to plecami. Może nie bezpośrednio przez sytuację, a raczej przez przypaloną kolację, ale doskonale wiedział, że w innej sytuacji Drake przymknąłby oko na taką błahostkę. Tym razem jednak nie przymknął. Został wychłostany do krwi, a teraz każdy ruch przypominał mu o tym ogniem palącym skórę. Nic więc dziwnego, że gdy tylko dostał wolne popołudnie, pierwsze kroki skierował na strzelnicę – jedno z niewielu miejsc, gdzie mógł rozładować napięcie, nie ryzykując kolejnej kary.
Wychodząc, oddał słuchawki ochronne starszej pani za ladą, obdarzając ją życzliwym uśmiechem, który ukrywał zmęczenie i ból. Następnie podszedł do Yasu, olbrzymiego ochroniarza, i bez cienia strachu sprzedał mu przyjacielskie klepnięcie w plecy, tak mocne, że mężczyzna zachwiał się i odchrząknął, prostując się z powagą.
– Cholera, chłopcze, wizyty na siłowni nie idą na darmo – Yasu poklepał się po piersi, jakby chciał upewnić się, że nadal ma wszystkie żebra na miejscu.
Mick zaśmiał się szczerze i odrzucił głowę do tyłu.
– To nie siłownia a trening judo z Naomi – zdradził.
Yasu zagwizdał z uznaniem, unosząc brwi.
– Ta Naomi? – spytał.
Mick uśmiechnął się szeroko, widząc, jak na twarzy ochroniarza pojawia się coś na kształt... podziwu? Może nawet ekscytacji?
– Nie miałbym nic przeciwko, gdyby powaliła mnie na matę – Yasu rzucił z udawaną nonszalancją, ale chłopak widział, jak lekkie rumieńce wpełzły mu na twarz.
Mick przechylił głowę i spojrzał na niego z szelmowskim uśmieszkiem.
– Mam jej to przekazać? – zapytał poruszając wymownie brwiami.
Ochroniarz natychmiast uniósł ręce w obronnym geście.
– Życie mi jeszcze miłe! – zawołał, ale zmarszczył brwi, jakby rzeczywiście rozważał swoją szansę na przeżycie po takiej wiadomości, a potem dodał, z nieco bardziej niepewną miną: – Ale... może mógłbyś szepnąć jej o mnie coś dobrego…?
Mick puścił mu oczko i powiedział z rozbawieniem:
– Zobaczę, co da się zrobić.
Wymienili jeszcze kilka słów, zanim chłopak włożył ręce do kieszeni i ruszył ku wyjściu, czując, że pierwszy raz od wielu dni jego myśli stały się nieco lżejsze. Wyszedł ze strzelnicy, wciąż rozbawiony rozmową z Yasu. Gdyby rok temu ktoś powiedział mu, że ten wielki, groźnie wyglądający ochroniarz ma gołębie serce i słabość do silnych, dominujących kobiet, którym potulnie klęka do stóp, mrucząc jak kociak, chyba poskładałby się ze śmiechu. A jednak… Im dłużej żył w tym świecie, tym bardziej uświadamiał sobie, że nie wolno oceniać ludzi po pozorach. W końcu kto by pomyślał, że on sam odnajdzie się w organizacji przestępczej? A jednak tu był, całkiem nieźle sobie radząc.
Zamyślony wsiadł do samochodu i usadowił się na miejscu kierowcy, wkładając kluczyki do stacyjki. Jeszcze nie zdążył ich przekręcić, gdy nagle w szybę zapukała zdecydowana, mocna dłoń. Podskoczył lekko i odwrócił głowę, widząc Hatoru patrzącego na niego surowym spojrzeniem.
– Nie pomyliło ci się coś? – zapytał mężczyzna tonem, który sugerował, że wcale nie było to pytanie.
Mick przewrócił oczami, rozdrażniony, ale oddał mu kluczyki i z głośnym westchnieniem przesiadł się na miejsce pasażera.
– To nie moja wina, że się spóźniłeś – zrzucił winę na niego, jakby rzeczywiście miał prawo siedzieć za kółkiem.
– Minutę – rzucił chłodno Hatoru, odpalając silnik.
– Minuta to dużo – stwierdził Mick, krzyżując ramiona, jakby faktycznie miał zamiar bronić swojego stanowiska do upadłego. – A w ogóle to powinieneś pozwolić mi prowadzić. Nie zdałem prawka dla picu.
Hatoru uniósł brew, patrząc na niego kątem oka.
– Szef zabronił ci prowadzić po tym, jak w zeszłym miesiącu porysowałeś Lexusa – przypomniał.
Chłopak prychnął, jakby czuł się śmiertelnie urażony takim argumentem.
– To nie moja wina! – oburzył się. – Naomi cały czas mi dogadywała.
– Za kierownicą trzeba umieć zachować zimną głowę – Hatoru nie skomentował tego, czy winną była Naomi, czy po prostu nieuwaga blondyna, ale w jego głosie słychać było rozbawienie.
Mick wydął usta, wywrócił oczami i odwrócił się do okna, postanawiając, że nie będzie kontynuował tej dyskusji. Podziwianie mijanych budynków zawsze działało na niego kojąco, pozwalając mu oderwać myśli od codziennych problemów.
Dopiero po dłuższym czasie wibrująca w kieszeni komórka wytrąciła go z zamyślenia. Wyciągnął telefon i od razu jego nastrój się poprawił, gdy zobaczył wiadomość od Lachlan’a. A właściwie zdjęcia z wakacji w Australii – białe plaże, szmaragdowe wody i uśmiechnięta twarz Kenji’ego, która była równie egzotycznym widokiem, co uchwycone na zdjęciach zwierzęta.
Przewijając kolejne zdjęcia śmiał się pod nosem i potrząsał głową z niedowierzaniem. Na pierwszym z nich Kenji przytrzymywał roztrzęsionego Lachlan’a, gdy fala zalewała ich ledwo po biodra. Rudzielec wyglądał jak ktoś, kto zaraz zacznie wrzeszczeć na całe gardło, a lekarz uśmiechał się szeroko, najwyraźniej rozbawiony jego przerażeniem. Na kolejnym to Kenji sprawiał wrażenie, jakby był bliski omdlenia, gdy Lachlan bez cienia strachu brał na ramiona gigantycznego węża, którego musiało podtrzymywać dwoje pracowników parku. Mick aż parsknął śmiechem, wyobrażając sobie, jakie przekleństwa musiał szeptać pod nosem Kenji, gdy jego chłopak postanowił zrobić coś tak absurdalnego.
Mick przeklikał się przez masę zdjęć przedstawiających pająki, które Lachlan wysłał mu specjalnie, wiedząc, jak bardzo je lubi. Na jednym z nich dostrzegł olbrzymiego ptasznika rozciągniętego na dłoni pracownika rezerwatu, a na innym – całą hordę młodych, mniejszych pająków, które siedziały w przezroczystym terrarium. To były rzeczy, które naprawdę chciałby zobaczyć na żywo.
Ale prawdziwą perełką było zdjęcie, które zobaczył chwilę później. Kenji i Lachlan, obaj z głupimi minami, stojący na tle boksujących się kangurów. Rudzielec przybrał pozę boksera, a Kenji wyglądał, jakby miał dosyć życia i całej tej wycieczki, co tylko sprawiło, że Mick zaśmiał się jeszcze głośniej.
Natychmiast odpisał, że widzi, że świetnie się bawią i że domaga się jakiejś pamiątki. Choć wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak bardzo Lachlan zmienił się przez ostatni rok. Kiedyś był cichy, zalękniony i niemal niewidzialny, a teraz… Teraz było go wszędzie pełno. Mick pamiętał dobrze, jak kiedyś zapytał go, co właściwie sprawiło, że tak się zmienił.
– W niewoli uczono mnie, żeby się bać – Lachlan powiedział mu to beznamiętnym tonem, jakby mówił o czymś całkowicie normalnym. – Bogate zboki lubią, kiedy chłopak się rumieni na widok kutasa, jakby nie był szkolony do jego obsługi w każdy możliwy sposób.
Wtedy obaj się z tego śmiali. Gorzko.
To Kenji dał rudzielcowi wolność. Pozwolił mu być sobą. I jak się okazało, Lachlan miał w sobie więcej ognia i zadziorności, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Był bystry, pewny siebie i nie bał się już mówić tego, co myśli.
Mick już miał zamknąć galerię, kiedy zobaczył kolejną wiadomość.
Serce zatrzymało mu się na ułamek sekundy, gdy jego wzrok padł na zdjęcie Lachlan’a, całego w rumieńcach, pokazującego do obiektywu obrączkę na serdecznym palcu. Obok niego stał Kenji, równie speszony, trzymając w dłoni akt małżeństwa.
Blondyn zamarł, choć gdyby mógł zerwałby się na równe nogi, wytrzeszczając oczy jak spodki.
– Że co?! – wyrwało mu się głośno.
Nie myśląc długo, od razu wybrał numer przyjaciela, niemal wciskając telefon w ucho.
– Nie no, ty sobie jaja robisz?! – wydarł się, gdy tylko Lachlan odebrał.
Hatoru zerknął na niego kątem oka, uśmiechając się pod nosem. Mick podskakiwał w miejscu na siedzeniu, wiercąc się jak podekscytowana nastolatka, a jego głos aż piszczał z zachwytu. Ostatnio chłopak był jakiś przybity, więc dobrze było widzieć go w takim stanie.
Mick wkroczył do wieżowca Drake’a jak burza, niemal w podskokach, wciąż podekscytowany rozmową z Lachlan’em. Serce wciąż waliło mu jak młot a w głowie miał pełno myśli o tym, jak do cholery Kenji dał się namówić na małżeństwo. Był tak pochłonięty swoimi rozważaniami, że niemal odruchowo rzucił plecak na taśmę skanera i przeszedł przez bramki wykrywające metal, nawet nie czekając na polecenie ochrony.
Ostre piknięcie i zielona dioda na bramce potwierdziły, że nie miał przy sobie niczego nielegalnego –no, przynajmniej niczego, czego by tu nie tolerowano. Za pulpitem ochrony siedział dobrze znany mu dryblas, gość o sylwetce boksera, który już od dłuższego czasu wyjątkowo upodobał sobie dogryzanie mu przy każdej okazji. Mężczyzna wychylił się leniwie z fotela, unosząc brew.
– Nadal bawisz się tym Sig Sauer’em? – rzucił prześmiewczym tonem, kiwając głową w stronę ekranu skanera. – To przecież zabawka dla dzieci.
Mick zatrzymał się w pół kroku i rzucił mu lodowate spojrzenie.
– Lubię ten model, okej? – prychnął, przesadnie wyciągając szyję, by wyglądać na wyższego, co oczywiście nie miało najmniejszego sensu, bo facet był prawie dwukrotnie większy. – A w ogóle to weź się odpierdol.
Drugi ochroniarz, niższy, ale bardziej krępy, który do tej pory tylko się przysłuchiwał, przewrócił oczami, ale nic nie powiedział. Za to pierwszy wyraźnie się rozochocił.
– Ooo, nasza księżniczka ma zły dzień? – zachichotał sztucznie i trącił łokciem kolegę. – Może weźmiemy ją na osobiste przeszukanie?
Mick powoli przekrzywił głowę a na jego ustach pojawił się drapieżny uśmiech.
– Osobiste przeszukanie? – powtórzył z udawanym zamyśleniem, oblizując prowokacyjnie górną wargę.
Czuł, jak wzrok obu mężczyzn odruchowo ląduje na jego ustach. Podszedł bliżej i położył dłoń na ramieniu ochroniarza, nachylając się do jego ucha. Zniżył głos do szeptu, ale powiedział to wystarczająco głośno, by drugi strażnik też mógł usłyszeć.
– Jeśli masz jaja, to może spytasz Drake’a, czy wynajmie ci mnie na godzinkę?
Zawahał się teatralnie, udając, że rzeczywiście się nad tym zastanawia.
– A nie, jednak nie – zaśmiał się. – Od razu widać, że jesteś krótkodystansowcem.
Ochroniarz poderwał się z krzesła, czerwony ze złości, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Mick szybkim ruchem złapał go za krocze i ścisnął mocno. Facet jęknął przeciągle, zgiął się w pół i osunął na podłogę, wykrzywiając twarz w grymasie bólu. Mick uśmiechnął się słodko, jakby właśnie podał mu filiżankę herbaty. Drugi ochroniarz, który od początku nie był skory do tej zabawy, nawet nie drgnął, tylko spojrzał na chłopaka z mieszaniną podziwu i niemej prośby, by nie wkopał ich w problemy.
– Miłego dnia! – rzucił beztrosko blondyn, zabierając plecak z taśmy.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę windy, nawet nie oglądając się za siebie. Kiedy drzwi kabiny zamykały się za nim, przez wąską szparę zdołał jeszcze zobaczyć, jak drugi ochroniarz usiłuje podnieść z podłogi swojego pechowego kolegę. Mick uśmiechnął się szerzej i wsunął dłonie do kieszeni. Dzień zapowiadał się naprawdę zajebiście.
Gdy jednak wszedł do biura już na dzień dobry został zaatakowany przez roztrzęsionego młodzieńca. Chłopak, z miną jakby właśnie zobaczył własny nekrolog, chwycił go kurczowo za dłonie i zaczął zawodzić.
– Pomyliłem termin dostawy! Wysłałem trzy ciężarówki i tuzin ludzi do portu, ale towar przypłynie dopiero jutro! Misaki mnie ukatrupi! – histeryzował.
Mick westchnął ciężko i wywrócił oczami. Riku. Oczywiście, że Riku. Od samego początku jego „kariery” w dziale logistycznym stał się chodzącą katastrofą, wciąż myląc daty, numery kontenerów a nawet dane odbiorców. Był jak szczeniak, który co chwilę wpada w kłopoty, choć z jakiegoś powodu Misaki uparcie twierdził, że zrobi z niego coś wartościowego. Mick szczerze w to wątpił. Nie dlatego, że brakowało mu chęci czy zaangażowania, ale dlatego, że Riku miał wrodzony talent do bycia beznadziejnym. Misaki natomiast, otrzymując kilka miesięcy temu coś w rodzaju awansu, po tym, jak został poważnie postrzelony i stracił władzę w lewej ręce, zdaniem Mick’a, po prostu potrzebował jakiegoś wyzwania, nawet jeśli Riku, już na pierwszy rzut oka, był beznadziejnym przypadkiem
– Puszczaj – Mick wyszarpnął się z uścisku chłopaka i podszedł do swojego biurka. — Zobaczmy, co da się zrobić, zanim naprawdę będziesz musiał szukać dla siebie trumny.
Odpalił laptopa i przewertował dokumenty, szukając rozwiązania. Znalezienie się pod skrzydłami Misaki’ego było już wystarczającym koszmarem, więc z dobroci serca postanowił pomóc Riku, nim ten wpadnie w panikę i podejmie jeszcze gorsze decyzje. Na przykład wyśle transport powietrza na pierdolonego Marsa. Co w jego przypadku wcale nie było tak niedorzeczne jak mogło brzmieć.
Na szczęście jedną ciężarówkę udało się przekierować do innego zlecenia, wysyłając ją po odbiór zamówionego tydzień temu sprzętu. Z dwiema pozostałymi sytuacja była bardziej skomplikowana, bo dotarły już do portu, więc nie było szans na ich zawrócenie. Ostatecznie, zlecił im transport opakowań z hangaru – skrzynie, palety, big bagi wypełnione styropianowymi chrupkami. Nie było to rozwiązanie idealne, ale na pewno lepsze niż kompletna strata czasu i pieniędzy.
Riku wyglądał jakby chciał go ucałować z wdzięczności.
– Boże, Mick, jesteś moim wybawcą! Moim pierdolonym aniołem stróżem! — wykrzykiwał, gestykulując tak energicznie, że niemal strącił lampkę ze stolika.
Mick zignorował jego ekscytację, klikając „wyślij” w ostatnim mailu, i delikatnie, acz stanowczo wskazał mu drzwi.
– Spadaj, mam swoją robotę – powiedział bez ogródek.
Riku posłusznie wybiegł, jeszcze na chwilę zatrzymując się w progu, by powtórzyć swoje podziękowania i ukłony, zanim ostatecznie zniknął na korytarzu.
Gdy biuro na nowo wypełniła cisza, Mick poczuł, jak nagle opada z sił. Nie powinien być zmęczony. Dopiero zaczynał dzień a już czuł się jak zgnieciona puszka po piwie. Usiadł ciężko na fotelu, przetarł twarz dłońmi i spojrzał w stronę drzwi gabinetu Pana. Sprawdził godzinę. Wskazówki pokazywały dwadzieścia minut po czternastej. Drake powinien więc być już w środku.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zanieść mu kawę. A może Pan zrobił ją sobie sam, widząc, że jeszcze nie przyszedł? Chłopak wolał jednak nie ryzykować. Wstał, podszedł do ekspresu i wybrał odpowiednią kapsułkę. Wrzucił ją do maszyny i nacisnął przycisk, wsłuchując się w znajomy dźwięk szumiącej wody. Para uniosła się w powietrzu a intensywny zapach świeżo parzonej kawy rozbudził jego zmysły. Zawiesił wzrok na ciemnym płynie spływającym do filiżanki, czując jak mimowolnie zaciska palce na blacie. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu czuł, że ten dzień będzie dłuższy, niż powinien.
Chciał odgonić dziwne napięcie, które zacisnęło się wokół jego klatki piersiowej niczym niewidzialna obręcz. Sięgnął więc po komórkę, odblokował ekran i wpisał w wyszukiwarkę imię siostry. Już nawykowo, niemal automatycznie. Jej konto w mediach społecznościowych było dla niego oknem do życia, którego nie mógł być już częścią.
Jego rodzina otrzymała list. Nie było wątpliwości. Nie zadawali pytań, nie drążyli, nie szukali go na siłę. Ale od tamtej pory, co jakiś czas, na profilu Isabell pojawiały się krótkie nagrania i zdjęcia, skierowane wprost do niego. Wiedział to. To było ich ciche przekazanie „wiemy, że to widzisz”.
W pierwszych relacjach rodzice mówili ostrożnie, starając się nie brzmieć jak ktoś, kto chce błagać. Nie mieli do niego pretensji. Nie mieli mu niczego za złe. Tęsknili. Kochali go. I choć nie rozumieli, to obiecywali, że będą cierpliwie czekać.
Mick oglądał te filmiki nocami, trzymając telefon pod poduszką i cicho płacząc w ciemności. Ale częściej poprawiały mu humor.
Odpalił najnowsze nagranie. Kilka sekund trwało ujęcie drżącej, dziecięcej rączki, która zaciskała się na krawędzi szafki kuchennej. W tle słychać było zachęcające głosy.
– No dalej, Joshua, dasz radę! – wołał mąż Iss, pokazując chłopcu garść kukurydzianych chrupek.
Małe, pulchne paluszki puściły brzeg mebla. Mick aż wstrzymał oddech. Dziecko postawiło pierwszy chwiejny krok. A potem drugi.
– Widziałeś to, Mick? – zawołała Isabell, jej głos załamał się ze wzruszenia. – Widziałeś?!
Mick przerwał nagranie, zanim zobaczył jej twarz. Nie mógł. Nie dziś. Nie teraz.
Dopiero gdy oderwał wzrok od ekranu, uświadomił sobie, że filiżanka dawno się przepełniła a kawa rozlała się na blat i spływała już na podłogę.
– Holy shit! – syknął, gwałtownie rzucając komórkę na suchą część blatu.
Zerwał kilka skrawków ręcznika papierowego, starając się powycierać brązowe plamy, ale ręce mu drżały. Przeklinał cicho, wyrzucając nasączone kawą śmieci do kosza. I wtedy zadzwonił telefon biurowy. Dźwięk przeszył ciszę jak ostrze.
– Kurwa, co jeszcze – mruknął pod nosem, wycierając dłonie o spodnie.
Podszedł do biurka i odebrał, nie zawracając sobie głowy żadnymi grzecznościami.
– Kto mówi? – burknął, zniecierpliwiony.
W tym samym momencie ręczniki wysunęły mu się z rąk i opadły na podłogę. Usłyszał znajomy głos. I świat nagle przestał się kręcić a oddech uwiązł mu w gardle.
Drake spokojnie przyglądał się Mick’owi, który stał przed jego biurkiem z wyraźnym napięciem widocznym w drżących dłoniach. Chłopak unikał jego spojrzenia, co już samo w sobie było niecodzienne – zwykle miał czelność patrzeć mu prosto w oczy, choćby w największej zuchwałości. Tym razem jednak jego niepokój był namacalny. Doskonale wiedział, czego może się spodziewać.
Pewnie oczekiwał gniewnej reakcji, może nawet wybuchu furii, jak to bywało w sytuacjach, gdy Drake otrzymywał złe wieści. Może dlatego, przekazując mu prośbę Choi Jong-hwana o telefon zwrotny, próbował to zrobić możliwie szybko, niemal bez oddechu między słowami, jakby miał nadzieję, że im prędzej to z siebie wyrzuci, tym mniejsze poniesie konsekwencje.
Ale gniew nie nadszedł. Drake spokojnie oparł się w fotelu, splatając dłonie na kolanach i milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając, by informacja osiadła w jego umyśle jak kurz na polerowanym drewnie. Spodziewał się tego. Prędzej czy później, ta wszawa gnida musiała się odezwać. Jego ekspansja na koreański rynek była jak sygnał ostrzegawczy dla wszystkich, którzy uznali go za zagrożenie. Choi Jong-hwan nie był wyjątkiem. I teraz, jakże przewidywalnie, postanowił się odezwać.
Sama treść rozmowy była niczym więcej niż teatralnym przedstawieniem. Choi, cały w swojej sztucznej uprzejmości, składał propozycję "pokojowego rozwiązania" i pod pretekstem troski o reputację Nakamury ostrzegał przed ryzykiem związanym z japońską firmą pośredniczącą w sprzedaży dzieł sztuki, która rzekomo budziła zbyt wiele pytań. Och, jakie to szlachetne.
Szkoda tylko, że sztuka była dla nich jedynie przykrywką, a prawdziwy problem tkwił w ładunkach, które przechodziły między kontenerami jak duchy – niewidoczne dla świata, lecz doskonale znane ludziom pokroju Jong-hwana. Drake miał zbyt duże doświadczenie, by nie wyczuć w tym wszystkim ukrytej groźby. Mógł się założyć, że cała ta maskarada miała drugie dno. Ale zanim obaj odsłonią karty, będzie musiał spotkać się z tym skurwielem osobiście.
Teraz nie miało to jednak znaczenia. Drake oderwał wzrok od komórki, którą odłożył na biuro, skończywszy rozmowę, i skupił się ponownie na Mick’u. Chłopak wciąż stał przed jego biurkiem, nerwowo zaciskając palce na materiale spodni, zupełnie jakby musiał trzymać się czegoś fizycznego, by nie pozwolić emocjom przejąć nad sobą kontroli.
Był blady, choć na jego twarzy malowała się również dziwna determinacja. Drake postanowił nie trzymać go dłużej w niepewności.
– Muszę lecieć do Korei. Najlepiej jutro z samego rana – obwieścił.
Mick zesztywniał natychmiast, jakby zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Drake uniósł brew i dodał spokojnie:
– Nie musisz ze mną jechać, jeśli nie chcesz – zaproponował, nazbyt dobrze pamiętając, jak skończyło się to poprzednim razem, choć od tego czasu minął ponad rok.
Tym razem Mick spojrzał na niego z wyraźnym zaskoczeniem a nie lękiem. W jego oczach wciąż tliła się obawa, ale tuż obok niej kryła się inna, równie silna emocja – upór. Mężczyzna nie musiał słyszeć jego odpowiedzi, by wiedzieć, jaka ona będzie.
– Nie ma problemu. Pojadę – oznajmił chłopak.
Drake zaśmiał się cicho, bo dokładnie tego się spodziewał.
– Uparty jak osioł – westchnął teatralnie. — Niech będzie.
Sięgnął po filiżankę kawy i uniósł ją za ucho, a gdy tylko przechylił naczynie, jego zawartość rozlała się na spodek, tworząc ciemną kałużę.
– Ale na litość boską, przynieś mi coś, co da się pić – zażądał.
Mick zmarszczył brwi, jakby nie do końca rozumiał, o co mu chodzi. Ale wtedy coś do niego dotarło. Zbyt znajomy zapach. Spalone fistaszki. Otworzył szerzej oczy, w końcu pojmując swoją pomyłkę. Najwyraźniej zamiast zwykłego espresso, wcisnął do ekspresu kapsułkę swojego ulubionego orzechowego cappuccino, dodatkowo nie napełniając zbiorniczka mlekiem. Dlatego filiżanka się przelała.
– Cholera – mruknął pod nosem. – Już robię nową – zapewnił.
Bez zbędnych słów zabrał naczynie, przeprosił szybko i niemal wybiegł z gabinetu. Drake odprowadził go spojrzeniem, uśmiechając się pod nosem. Nie wiedział, co bardziej go rozbawiło – fakt, że Mick znów zrobił z siebie idiotę przy tak błahej czynności, czy powaga, z jaką potraktował tak prozaiczną czynność, jak parzenie kawy. Chyba wytresował go w tej materii trochę zbyt perfekcyjnie, ale co to komu szkodziło?
Drake po chwili spoważniał, opierając łokcie na blacie biurka i splatając dłonie w zamyśleniu. Teraz czekała go znacznie trudniejsza przeprawa niż rozmowa z Mickiem. Musiał zadzwonić do Akihito. Niby nic wielkiego, przecież perturbacje na nowym rynku były czymś naturalnym. Pojawiały się przy każdym większym przejęciu, każdej ekspansji. Nie było jeszcze takiego interesu, który udałoby się wprowadzić bez przeszkód. Koreański rynek nie był wyjątkiem. A jednak…
Przez miniony rok ich relacja uległa pewnym zmianom. Nie jakimś katastrofalnie diametralnym – nadal byli przyjaciółmi, wciąż istniały między nimi te same skomplikowane zależności, ale… dynamika była zupełnie inna. Teraz Aki był bossem, ojcem. Najwyższą instancją.
Nie mógł już pozwolić sobie na faworyzowanie kogokolwiek, nawet jego. Nie chciał też sprawiać wrażenia, że komukolwiek pobłaża. Przecież każdy podlegał tym samym zasadom. Nie powinien dopuszczać do wyjątków. To nie było łatwe.
Drake nie zliczył już, ile razy dostał od niego w twarz, czasem przy ludziach, czasem w cztery oczy. Zawsze z tą samą surowością, bez śladu osobistych uczuć. Całe szczęście, że wciąż miał wszystkie palce. Co tu dużo mówić; Aki był despotą. Każdy błąd wiązał się z konsekwencjami, bo dla niego nie było miejsca na potknięcia. Nie teraz, gdy wszyscy patrzyli mu na ręce.
Może dlatego tak szybko uporał się z wichrzycielami. W dniu, w którym oficjalnie przejął władzę, nikt nie odważył się głośno zaprotestować. Ale sprzeciw pojawił się tak czy siak i narastał z czasem. Starsi członkowie rady, przyzwyczajeni do swoich wygodnych, zmurszałych tronów, nie byli zachwyceni jego innowacyjną wizją.
Aki rozwiązał problem w swoim stylu. Dosłownie. Ci, którzy narzekali zbyt głośno, tracili języki. Niektórzy tracili też znacznie więcej. Dwa trupy. Tylko tyle wystarczyło, by uciszyć pozostałych. Od tamtej pory każdy ród wyznaczył specjalnego łącznika, który przekazywał ich decyzje i zapewniał bezpieczny dystans między liderami a nowym bossem.
Drake lubił żartować, że Aki budzi taki postrach, iż nawet najpotężniejsi nie ważą się spojrzeć mu w oczy, dlatego wysyłają pośredników. Ale im więcej o tym myślał, tym częściej sam rozważał wyznaczenie kogoś do kontaktów z Akihito.
Przecież to niedorzeczne, żeby tak długo zwlekać z wykonaniem zwykłego telefonu. Westchnął i uderzył dłonią w blat. Cholera. To był Aki. Jego Aki! Jak mógł obawiać się rozmowy z nim? To było kompletnie bez sensu. Sięgnął po telefon i wybrał numer, przyglądając się paliczkowi swojego najmniejszego palca lewej dłoni. Słuchając sygnału zastanawiał się jakby to było odciąć go sobie własnoręcznie.
Gdy tylko w słuchawce rozbrzmiał aksamitny głos Akihito, Drake wypuścił głośno powietrze, nie będąc nawet świadomym, że je wstrzymywał.
– Cześć, kochanie.
Na szczęście Aki miał dobry nastrój. Drake nie zamierzał więc tracić czasu na zbędne uprzejmości. Wyłożył mu wszystko rzeczowo, tłumacząc dokładnie, dlaczego musi lecieć do Korei. Zwięźle, bez owijania w bawełnę. Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy.
– To naprawdę konieczne? – spytał w końcu Aki, niespiesznie, jakby ten temat wcale go nie obchodził. – Może lepiej byłoby odpuścić sobie tamtejszy rynek i skupić się na rodzimym?
Drake aż ściągnął brwi.
– Nie zamierzam się wycofać, skoro jesteśmy już na ostatniej prostej – odparł twardo. – Poza tym… – dodał nieco ciszej, z kpiną w głosie – czy to nie pomoże rozbudować się firmie twojego pupilka?
Akihito zaśmiał się lekko, przyjemnym, melodyjnym tonem, jakby szczerze go to rozbawiło.
– Czyżbyś był zazdrosny o Kaito? – rzucił zalotnym tonem, doskonale wiedząc, jak przyjaciel na to zareaguje.
Drake parsknął kpiąco, opierając się wygodniej na fotelu.
– Nie będę zazdrosny o twoją chwilową fanaberię – stwierdził.
Nie mógł tego zobaczyć, ale Akihito uśmiechnął się pod nosem. Zadowolony. Jego spojrzenie powędrowało w dół, na klęczącego obok biurka Makoto. Chłopak spuścił wzrok, ostrożnie podając mu filiżankę kawy, ubrany w strój zasłaniający naprawdę niewiele. Akihito żelazną siłą woli oderwał od niego spojrzenie i wrócił do rozmowy.
– Rób, co uważasz za słuszne – powiedział oschle, rzeczowym tonem, którym posługiwał się w sprawach zawodowych. – Ale chcę mieć raport z tego wyjazdu, gdy tylko wrócisz – dodał.
Usłyszał jeszcze ciężkie westchnienie Drake’a. Nie dając mu jednak szansy na dalszą dyskusję, rozłączył się. Odłożył telefon na bok, pochylił się i chwycił krótki krawat na szyi Makoto, pociągając go delikatnie, ale z wyraźną siłą.
Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Akihito błysnęło pożądanie. Mako nawet nie drgnął, choć przyspieszony oddech zdradzał, że doskonale wiedział, co zaraz nastąpi. Mężczyzna uśmiechnął się leniwie i złączył ich usta w głębokim, dominującym pocałunku, któremu chłopak całkowicie się poddał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz