Poranne światło sączyło się przez szczeliny żaluzji jak delikatne, złociste nitki, malując na podłodze sypialni subtelne pasy cienia i blasku, które tańczyły leniwie w rytm lekkiego powiewu z uchylonego okna. Powietrze było gęste od nocnej wilgoci, przesiąknięte mieszanką zapachów – słodkawym aromatem kwiatów kwitnących w ogrodzie, muśnięciem woni ziemi zwilżonej nocną mżawką i subtelną nutą świeżej pościeli. Kaname spał głęboko, wtulony w miękką poduszkę. Jego drobna sylwetka zwinięta była w kłębek pod ciężką kołdrą, jakby świat zewnętrzny był jedynie odległym marzeniem, nie wartym przerwania tej błogiej nieświadomości. Jego oddech był równy, cichy, przerywany jedynie sporadycznym westchnieniem, a kącik ust lśnił od cienkiej strużki śliny, która wsiąkła w poszewkę, tworząc wilgotną plamę.
Nagle poczuł lekkie poszturchiwanie w ramieniu – delikatne, ale natarczywe, jak muśnięcie piórka, które nie pozwalało na dalsze dryfowanie w objęciach Morfeusza. Palce Lu, ciepłe i pewne, naciskały na jego skórę przez cienką tkaninę piżamy, budząc go stopniowo, bez gwałtowności, ale z nieubłaganą konsekwencją. Kaname zamrugał leniwie, powieki miał ciężkie jak ołowiane zasłony, a jego umysł, wciąż zamglony resztkami snu, walczył o klarowność. Z wysiłkiem podniósł głowę z poduszki. Zaśliniony policzek oderwał się od materiału z cichym mlaśnięciem a kosmyki włosów, potargane i wilgotne, opadły mu na czoło jak niesforna kurtyna. Tuląc do piersi pluszowego pingwinka – miękkiego, wyblakłego od lat przytulania, z czarnymi, błyszczącymi oczkami i pomarańczowym dziobkiem – usiadł nieprzytomnie na łóżku. Kołdra zsunęła mu się z ramion, odsłaniając bladą skórę naznaczoną lekkim rumieńcem od ciepła snu. Jego oczy, wciąż półprzymknięte, jeszcze przez chwilę błądziły po pokoju bez celu.
Ziewnął szeroko, usta rozwarły mu się w przeciągłym geście, odsłaniając rząd równych zębów, a powietrze wypełniło się cichym, sennym odgłosem. Przez chwilę obserwował Lu, który krzątał się po pokoju z cichą gracją, niczym duch. Jego ruchy były płynne, pełne tej praktycznej elegancji, którą Kaname zawsze podziwiał, choć nigdy nie potrafił naśladować. Lu zbierał rozrzucone ubrania z podłogi, składając je starannie na krześle, potem wygładził fałdy na zasłonie, by światło wpadało równomierniej, a jego sylwetka, smukła i zwinna, poruszała się w rytmie niewidzialnej melodii. Nim Kaname zdążył w pełni otrząsnąć się z sennej mgły, Lu zniknął w łazience, zostawiając zapraszająco uchylone drzwi. Szczelina wpuszczała do sypialni strumień jaśniejszego światła i delikatny szum wody, zapowiedź porannej rutyny.
Kaname westchnął głęboko, tuląc pingwinka mocniej do piersi, jakby szukał w pluszowym przyjacielu siły na konfrontację z dniem. W końcu wstał a nogi zadrżały mu lekko od resztek snu, stopy zetknęły się z chłodną podłogą, wywołując dreszcz, który przebiegł po jego kręgosłupie jak elektryczny impuls. Zasłał łóżko z niezwykłą starannością. Wygładził kołdrę, ułożył poduszki w równy rząd, a pluszowego pingwinka posadził na honorowym miejscu pośrodku, jakby to był talizman strzegący jego małego świata. Potem, wciąż nieco chwiejnie, dołączył do Lu w łazience, gdzie powietrze było już wilgotne od pary a zapach mięty z pasty do zębów unosił się jak orzeźwiająca mgiełka. Stanął przy umywalce, wziął szczoteczkę – swoją, z kolorowym uchwytem w kształcie rybki – i nałożył pastę, po czym zaczął myć zęby z mechaniczną rutyną. Piana pieniła się w jego ustach, a lusterko odbijało jego twarz, wciąż naznaczoną snem, z rumieńcami na policzkach.
Kiedy wypluł pastę i przepłukał usta chłodną wodą, która orzeźwiła go jak poranny deszcz, spytał niewinnie, głosem wciąż chrapliwym od snu:
– Mam obudzić Mako?
Lu, stojący przed lustrem z tubką maseczki w dłoni, nakładał kremową substancję na twarz – gęstą, zielonkawą emulsję o zapachu ogórka i aloesu, która lśniła na jego skórze jak warstwa ochronnego balsamu – odpowiedział spokojnie, nie odrywając wzroku od swojego odbicia:
– Daj mu jeszcze spać. Miał ciężką noc z Panem.
Kaname tylko wzruszył na to ramionami. Gest był lekki, beztroski, jakby ciężar tych słów nie docierał do niego w pełni. W jego umyśle, ukształtowanym przez lata w ośrodku, gdzie sens życia sprowadzał się do zadowolenia opiekunów, takie noce były po prostu częścią codzienności, czymś, co czyniło Pana szczęśliwym a życie jego i reszty zasadnym, wyznaczając jasny cel istnienia.
Rozebrał się bez skrępowania, wrzucając piżamę do kosza na pranie, odsłaniając drobne, chłopięce ciało, blade i gładkie, naznaczone jedynie lekkimi śladami po dawnych zabawach. Wszedł pod prysznic a woda trysnęła z dyszy gorącym strumieniem, otulając go jak parująca kołdra – mięciutka i przytulna. Gorąca woda powoli rozbudzała jego ciało i umysł – spływała po skórze w leniwych strumieniach, rozluźniając mięśnie, budząc zmysły, a myśli, dotąd zamglone, stawały się klarowniejsze, jak niebo jaśniejące po burzy.
Nagle krzyknął przeraźliwie, gdy do kabiny dołączył Lu. Jego sylwetka wyłoniła się z pary jak cień a ręka sięgnęła do kranu, zmieniając temperaturę wody na lodowatą. Zimny strumień uderzył w skórę Kaname jak tysiąc igieł. Szoku termicznego nie dało się wytrzymać – woda, teraz mroźna jak arktyczny wiatr, paliła chłodem, wywołując gęsią skórkę i dreszcze, które wstrząsnęły jego ciałem. Kaname od razu wyskoczył spod prysznica, naburmuszony. Woda ściekała mu po ramionach w zimnych kroplach, a twarz wykrzywiła się w grymasie dziecięcego oburzenia, zaś oczy błysnęły pretensją.
Lu zaśmiał się serdecznie, dźwięk był ciepły i zaraźliwy, odbijając się echem od kafelków, a jego twarz, wciąż pokryta maseczką, wykrzywiła się w rozbawieniu.
– Nie mamy czasu na długie kąpiele, Kaname – powiedział, głosem pełnym żartobliwej nagany, podczas gdy woda nadal szumiała, teraz już w neutralnej temperaturze, gotowa na dalszą rutynę poranka.
Kaname skrzywił się lekko, wciąż naburmuszony po tym lodowatym szoku pod prysznicem. Odwrócił się do Lu z miną pełną dziecięcego oburzenia i policzkami zaczerwienionymi od chłodu i irytacji.
– Wiem, wiem... – odburknął krótko.
Słowa wypadły z jego ust jak niechętnie rzucona moneta, ton podszyty był nutą pretensji, ale bez prawdziwego gniewu. Chwycił ręcznik wiszący na haczyku i wytarł się energicznie, ruchy były szybkie, chaotyczne, jakby chciał zetrzeć z siebie nie tylko wodę, ale i resztki snu oraz ten niespodziewany chłód. Krople spływały na kafelki z cichym kapaniem, tworząc małe kałuże, które lśniły w blasku łazienkowego oświetlenia. Gdy skończył, owinął się luźno ręcznikiem wokół bioder i wyszedł z łazienki, stąpając bosymi stopami po chłodnej podłodze pokoju, by ubrać się w prosty, codzienny strój – luźną koszulkę i spodnie, które czekały starannie złożone na półce w szafie.
W kuchni powietrze już gęstniało od porannej aktywności, przesiąknięte subtelnym zapachem świeżo zmielonej kawy i lekkim muśnięciem warzyw, które Lu zaczął siekać na desce. Kaname dołączył do niego z entuzjazmem, starając się skupić na zadaniach, by udowodnić swoją przydatność i nie zepsuć niczego w tej delikatnej symfonii poranka. Jego ruchy były niemal ceremonialne – brał naczynia z szafki z ostrożnością, jakby były kruche jak najcieńsze szkło, ustawiając je na blacie w równym rzędzie, by uniknąć chaosu. Pomagał Lu kroić warzywa, sunąc nożem po desce w powolnych, precyzyjnych cięciach, starając się, by plasterki marchewki były idealnie równe, a sałatka, którą mieszał w misce, nabierała harmonijnej konsystencji. Liście sałaty wirowały pod jego palcami jak płatki kwitnących w ogrodzie kwiatów targane wiatrem, przesiąkając dressingiem o delikatnej nucie octu i oliwy. Skupienie malowało się na jego twarzy w zmarszczonych brwiach i przygryzionej wardze. Jego umysł walczył z naturalną niezdarnością, kierowany wpojonym w ośrodku dążeniem do perfekcji, by Pan był zadowolony, bo to przecież stanowiło sens jego istnienia.
Unikał przy tym zerkania na Makoto, który dołączył do nich po pewnym czasie, wlokąc się leniwie po kuchni jak cień, z włosami w nieładzie i grymasem na twarzy. Mako usiadł przy kuchennej wyspie, opierając łokcie o blat z westchnieniem, które brzmiało jak skarga, i nalał sobie kawy do kubka. Aromatyczny płyn parował leniwie, wypełniając powietrze nutą goryczy. Co jakiś czas narzekał, niskim i marudnym głosem, przerywanym jękami, że coś go boli albo, że czosnek śmierdzi jak stara piwnica, pytając, czy nie mogli wybrać czegoś łagodniejszego.
Słowa padały jak krople deszczu na parapet, irytujące i niepotrzebne, a Kaname czuł, jak w jego piersi wzbiera niechęć, choć tłumił ją starannie, skupiając wzrok na mieszaniu sałatki. Nie lubił Makoto takim – drażliwym, męczącym, wytykającym im z Lu najdrobniejsze błędy, jakby od przesunięcia widelca na stole, czy krzywo leżącej poduszki na łóżku zależała stabilność całego świata, harmonia wszechrzeczy. Ostatnio Mako bywał taki coraz częściej, jego narzekania wisiały w powietrzu jak ciężka mgła, czyniąc codzienne rytuały nużącymi, a Kaname tęsknił za dawną lekkością, choć wiedział, że to część ich wspólnego życia pod dachem Pana.
Na szczęście tym razem udało się podać śniadanie bez nadmiernego wtrącania się Makoto. Talerze lądowały na stole z cichym brzękiem, sałatka w misce lśniła świeżością, grzanki chrupały złociście a zapach czosnku mieszał się z aromatem świeżego pieczywa, tworząc apetyczną symfonię. Wszyscy troje usiedli do stołu w milczącej zgodzie, czekając na wyznaczoną godzinę. Zegar tykał miarowo na ścianie, odmierzając sekundy jak metronom ich poranka. Pan pojawił się równo z wybiciem siódmej. Jego sylwetka wypełniła przestrzeń jadalni pewnością i autorytetem a zapach jego perfum, subtelny i drzewny, zmieszał się z woniami śniadania. Dzięki temu bez przeszkód mogli zająć się posiłkiem. Pomieszczenie wypełniło się cichym brzękiem sztućców i sporadycznymi westchnieniami zadowolenia.
Kaname machał lekko nogami pod stołem. Jego stopy kołysały się w powietrzu jak wahadło, by wyciszyć wewnętrzną potrzebę ciągłego pozostawania w ruchu. Drobna obsesja, pozostałość po latach w ośrodku, gdzie bezczynność była karą a aktywność sensem. Przysłuchiwał się przy tym porannym rozmowom. Słowa Lu i Makoto wirowały wokół stołu jak motyle – o planach na dzień, o drobnych obowiązkach – ale nie uczestniczył w nich, siedząc z boku, przy samym krańcu stołu. Jego drobna sylwetka zdawała się być nieco odsunięta, jakby w cieniu ich interakcji. Pan nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, jego wzrok błądził po talerzu czy kubku kawy, ale to mu nie przeszkadzało. Wpojone w ośrodku przekonanie, że sens życia to służba, czyniło tę obojętność akceptowalną, wręcz kojącą, jak cisza po burzy.
Śniadanie było przepyszne. Warzywa chrupały soczyście pod zębami, grzanki rozpływały się w ustach z nutą masła i smakiem wędlin. Kaname cieszył się w duchu, że Lu już wrócił. Jego obecność wnosiła do kuchni ciepło i porządek, których brakowało ostatnimi dniami. Szkoda tylko, że tak mało opowiadał o pobycie u Kaito i tym nowym chłopaku, Hiro.
– Ups, pana Kaito! – poprawił się sam w myślach.
Rumieniec wspomnień o etykiecie wpełzł mu na policzki a on dyskretnie przysunął miskę z sałatką bliżej Pana, by ułatwić mu sięgnięcie. Gest był subtelny, niemal niezauważalny. Jego palce przesunęły się po blacie jak cienie, czyniąc służbę niewidzialną, ale skuteczną.
Po śniadaniu, gdy wszystko było już uprzątnięte a powietrze w kuchni wciąż niosło echo porannych rozmów, Kaname w pośpiechu pokroił pokaźną porcję mięsa na drobne kawałeczki, układając je starannie w głębokim talerzu. Ogród za domem wzywał go jak cichy szept natury a on, ubrany w luźną bluzę z kapturem i wygodne spodnie, ruszył w stronę przeszklonych drzwi, nie spiesząc się ani trochę.
Poranne powietrze było rześkie, przesycone wilgocią rosy, która lśniła na liściach jak diamentowe krople a lekki chłód owionął jego skórę, wywołując dreszcz, który przebiegł po ramionach jak delikatny powiew wiatru. Nasunął kaptur bluzy na głowę, miękki materiał otulił jego uszy i czoło, chroniąc przed tym lekkim zefirem, ale nie przyspieszył kroku. Lubił te chwile leniwego spaceru, gdy świat wydawał się zawieszony w bezczasie a ogród rozciągał się przed nim jak zielona oaza spokoju.
Księżniczka, biała kotka o futrze lśniącym jak świeżo spadły śnieg, czekała na niego w swoim ulubionym zakątku pod rozłożystym krzewem hortensji, gdzie trawa falowała delikatnie pod podmuchami wiatru. Jej majestatyczna sylwetka, smukła i pełna gracji, przykuwała wzrok Kaname jak dzieło sztuki. Puchaty ogon unosił się dumnie, falując leniwie jak biały proporzec, a bystre oczy, zielone jak szmaragdy, błyszczały inteligencją i czujnością, śledząc każdy jego ruch. Podziwiał ją z oddali, serce miękło mu na ten widok – ta królewska postawa, ta spokojna pewność siebie, która czyniła ją władczynią tego małego królestwa.
Rozczulał się też nad jej kociętami, drobnymi kłębkami puchu w odcieniach bieli i szarości, które baraszkowały w trawie z beztroską energią, goniąc się nawzajem, skacząc na niewidzialne cienie i turlając po wilgotnej murawie. Nie zwracały uwagi na miseczkę z jedzeniem, którą Kaname postawił na ziemi z cichym brzękiem. Ich świat był pełen zabaw, dopóki Księżniczka nie interweniowała, zaganiając je miękkim miauknięciem i lekkim trąceniem łapą, jakby była doświadczoną pasterką prowadzącą swe stadko do wodopoju. Maleństwa posłusznie podbiegły do miski, wyrzucając z niej skrawki mięsa z entuzjazmem, a Kaname uśmiechnął się pod nosem, czując ukłucie żalu.
To był jej ostatni miot, te puszyste cuda, które wkrótce miały opuścić matkę. Pan zamierzał oddać Księżniczkę do sterylizacji, twierdząc beznamiętnie, że nie ma już komu rozdawać jej młodych, a ta decyzja ściskała serce Kaname jak niewidzialna pięść. Było mu przykro, bo Księżniczka była tak dobrą matką – troskliwą, cierpliwą, chroniącą swe potomstwo z instynktowną mądrością.
Nie żeby Kaname wiedział cokolwiek o macierzyństwie. Jego własna rodzicielka, jak szeptano w ośrodku, była prostytutką, która sprzedała go za działkę kraku, ten tajemniczy proszek, który pochłaniał życia jak czarna dziura. Czymkolwiek to coś było. Jednak to zdarzenie nie budziło w nim żalu. Nigdy jej nie poznał, nie czuł pustki po kimś, kogo oblicze było jedynie mglistym echem plotek.
Podniósł jednego z kociaków z trawy – drobne stworzonko o futerku miękkim jak aksamit, wijące się lekko w jego dłoniach – i przytulił je do piersi, zatapiając nos w ciepłym puchu. Kociak pachniał świeżym powietrzem, wilgotną korą drzew, mchem porastającym kamienie i po prostu kotem – esencją wolności i beztroski dziecięcego życia, bez trosk, bez obowiązków, tylko czysta radość istnienia. Ten zapach wypełnił nozdrza Kaname jak eliksir, budząc w nim tęsknotę za czymś nieznanym a zarazem tak kojącym.
Nagle poczuł ostre pazurki Księżniczki na nodze. Lekkie drapnięcie przez materiał spodni było ostrzeżeniem pełnym matczynej stanowczości. Od razu oddał jej dziecko, kładąc kociaka delikatnie na ziemi, po czym pogłaskał kotkę po głowie, sunąc dłonią po jej gładkim futrze, przeciągając po grzbiecie aż po czubek ogona, który zadrżał pod dotykiem. Księżniczka zamruczała z zadowolenia, wibracje przetoczyły się przez jej ciało jak odległy grom a jej oczy zmrużyły się w błogiej ekstazie.
Nagle wskoczyła mu na kolana z gracją, a jej ciężar zaskoczył Kaname, który kucał jak dotąd. Nieoczekiwanie stracił równowagę, nogi ugięły się pod nim i padł na pośladki z cichym plaśnięciem o wilgotną trawę. Śmiejąc się serdecznie przytulił kotkę mocniej. Jej futro łaskotało mu policzek a mruczenie rezonowało w jego piersi. Zaraz jednak rozłożył się plackiem na plecach, pod ciężarem reszty kociaków, które najwyraźniej zebrało na zabawę. Wspinały się po nim jak po drzewie, pazurki czepiały się bluzy, ogonki falowały w powietrzu a ich miauczenie wypełniło ogród radosnym koncertem, czyniąc ten moment czystą, beztroską uciechą pośród zieleni.
– Kaname! – głos Makoto poniósł się nieoczekiwanie po ogrodzie. – Chodź tu, nie ma czasu na leniuchowanie z kotami! – wołał, stojąc w progu drzwi prowadzących do posiadłości, z mopem w dłoni i grymasem na twarzy, który zdradzał resztki nocnego zmęczenia.
Kaname, wciąż leżący plackiem na wilgotnej murawie, westchnął cicho, tuląc do siebie stado kociąt, które skakały wokół niego jak żywe zabawki. Pożegnał się z nimi powoli, z nutką żalu w sercu. Pogłaskał Księżniczkę po grzbiecie ostatni raz, jej futro sunęło mu pod palcami jak aksamitny strumień, a mruczenie rezonowało w jego dłoniach jak cicha melodia.
– Do zobaczenia później, maluchy – wymruczał, delikatnie zrzucając kocięta z brzucha, ich pazurki czepiały się bluzy w ostatniej próbie zatrzymania go, ale w końcu odpuściły, wracając do baraszkowania w trawie.
Wstał, otrzepując się z źdźbeł i sierści, kaptur bluzy zsunął mu się z głowy, odsłaniając potargane włosy, po czym dołączył do sprzątania posiadłości Pana, krocząc żwawo po ścieżce, gdzie powietrze przesiąknięte było zapachem ziemi i porannej rosy.
Już dawno przywykł do tych obowiązków – rytuałów, które powtarzały się jak tykanie zegara, kształtując jego dni w przewidywalny wzór, gdzie każdy gest miał swoje miejsce. Ta powtarzalność sprawiała, że w końcu przestał popełniać głupie pomyłki. Nie rozlewał już środków czyszczących, nie zapominał o zakamarkach, a samo sprzątanie przebiegało sprawnie, jak dobrze naoliwiona maszyna, gdzie każdy ruch płynął z następnym w harmonijnym tańcu.
Kaname skończył właśnie myć wannę w łazience Pana. Emaliowana powierzchnia lśniła nieskazitelną bielą, woda ściekała jeszcze leniwie do odpływu z cichym bulgotem a zapach cytrynowego środka unosił się w powietrzu jak orzeźwiająca mgiełka. Zaraz zajął się umywalką, chwytając miękką gąbkę nasączoną pianą. Pan chyba golił się dziś rano, bo na jej brzegu leżała zużyta golarka, plastikowa i wilgotna, a na porcelanowej powierzchni osiadły drobne włoski, rozsypane jak czarne confetti na białym tle. Kaname posprzątał to szybko, z wprawą doświadczonego sługi. Zgarnął włoski wilgotną szmatką a golarkę wyrzucił do kosza z cichym brzękiem, po czym wyłożył na podstawkę trzy malutkie mydełka do mycia rąk, układając je w estetyczny trójkąt. Dwa niebieskie o kształcie muszelek, faliste i delikatne, niosące zapach morza – słony, świeży, z nutą alg i bryzy – a jedno bursztynowe, zaokrąglone jak kamień szlachetny, o zapachu cytrusów, kwaśnym i pobudzającym, jak poranny sok z pomarańczy.
Był ciekaw, czy Pan, albo chłopaki zauważą, że dziś dobrał kolory mydełek i ręczników w poszczególnych łazienkach tak, by do siebie pasowały i tworzyły razem ładne komplety. Niebieskie akcenty w tej, zielone w innej, jak harmonijna paleta barw w malarskim arcydziele. Uwielbiał te małe, pachnące mydełka o przeróżnych kształtach – serduszka, kwiaty, muszelki, które migotały w świetle jak skarby z bajki, niosąc ze sobą feerię aromatów, od lawendy po wanilię. Lubił bardzo tworzyć z nich wymyślne kompozycje, tak jak dziś. Czasem bawił się kolorami, układając je w tęczowe gradacje; innym razem dobierał na podstawie zapachów, tworząc bukiety woni, które harmonizowały jak nuty perfum; a jeszcze kiedy indziej kształtów, budując miniaturowe rzeźby na podstawkach.
Ale dziś nie dał się wciągnąć ich zwodniczemu migotaniu, pracy było zbyt wiele by się bawić. Obowiązki czekały jak nieubłagany zegar a on musiał zachować tempo. Umył szybko lustro usuwając smugi i krople pary, aż powierzchnia zalśniła krystalicznie, odbijając jego twarz z lekkim rumieńcem skupienia. Rozejrzał się ostatni raz po pomieszczeniu – wanna błyszczała, umywalka lśniła, powietrze było świeże i czyste – po czym pozbierał swoje ściereczki do wiaderka, wilgotne materiały zwinął starannie, a plastikowe naczynie zagrzechotało lekko pod ciężarem. Opuścił łazienkę Pana z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Teraz musiał już tylko zmienić pościel w jego łóżku, odkurzyć podłogę i na tym koniec. Makoto chyba jednak trochę przesadzał z ilością pracy, bo wcale nie było jej więcej niż zwykle.
Kaname wyszedł z sypialni Akihito z naręczem pościeli w ramionach – ciężkim, pachnącym zwietrzałą lawendą i subtelną nutą męskiego potu stosem z prześcieradła, poszewek i kołdry, które sunęły za nim po podłodze jak biały tren. Materiał był miękki, ale nieporęczny a on niósł go ostrożnie, by nie zgubić żadnego elementu w korytarzu. Krok miał miarowy, ale gdy skręcił za róg, natknął się na Akihito. Sylwetka Pana wyłoniła się nagle z cienia, wysoka i władcza, odziana w elegancką koszulę z niedopiętym kołnierzykiem, a jego oczy, ostre jak ostrza, przeszyły Kaname na wskroś.
– Przygotuj mi kawę i przynieś do gabinetu – rzucił Aki beznamiętnie, głosem niskim i nieznoszącym sprzeciwu, mijając go bez zatrzymania, jakby chłopak był jedynie częścią wyposażenia, cieniem w tle jego codzienności.
Chłopak od razu się rozpromienił, twarz rozjaśniła mu się jak poranne słońce przebijające chmury, oczy zabłysły entuzjazmem, a usta rozciągnęły w szerokim uśmiechu, zdradzającym tę wpojoną radość z służby, z bycia użytecznym. Pokiwał energicznie głową, przez co kosmyki włosów opadły mu na czoło w chaotycznym tańcu, a w piersi zakwitło podekscytowanie, jakby to proste polecenie było najwyższą nagrodą. Już chciał rzucić pościel na podłogę – impulsywnie, w dziecięcym zapale, by pobiec do kuchni i spełnić życzenie Pana – ale opamiętał się w porę. Rumieniec wstydu wspiął mu się na policzki a dłonie zacisnęły mocniej na tkaninach. Zamiast tego przyspieszył krok, niosąc pościel do pralni z determinacją, gdzie wilgotne powietrze przesiąknięte było zapachem proszku i pary. Wrzucił stos do kosza na brudne rzeczy a potem odstawił wiaderko ze ściereczkami na półkę. Dopiero wtedy pobiegł do kuchni, w rytmicznym pośpiechu dudniąc stopami o podłogę, w akompaniamencie szybko bijącego z ekscytacji serca.
W kuchni z wprawą przygotował mocną kawę. Zmielił ziarna w młynku z głośnym zgrzytem, wsypał do ekspresu hojną porcję, a woda zasyczała, parując leniwie, wypełniając pomieszczenie głębokim, gorzkim zapachem, który budził zmysły jak poranny alarm. Zaniósł ją w delikatnej filiżance na tacy. Położył też obok talerzyk z ciasteczkami, które Pan bardzo lubił – kruche, maślane krążki z kawałkami migdałów, ułożone w estetyczny stosik. Ich aromat był słodki i kuszący, jak obietnica nagrody.
Idąc na piętro, stąpał nad wyraz ostrożnie – taca drżała lekko w jego dłoniach, a on wstrzymywał oddech przy każdym schodku, by niczego nie rozlać ani nie stłuc. Krople pary skraplały się na brzegach filiżanki, a serce biło mu w gardle od napięcia, jakby niósł skarb, nie zwykły napój. A może czuł się tak przez filiżankę Pana? Tę ulubioną, granatową ze srebrnym paskiem. Niemal świętą w tym domu.
Odetchnął głęboko, dopiero gdy udało mu się dotrzeć pod gabinet bez żadnych wypadków. Odstawił tacę na pobliską szafkę z cichym brzękiem, wygładził bluzę nerwowym gestem, po czym zapukał do drzwi. Pukanie było delikatne, ale stanowcze, echo rozniosło się po korytarzu jak cichy sygnał. Słysząc pozwolenie – niski, zdawkowy głos Pana – dopiero wszedł do środka. Taca sunęła w powietrzu jak ofiara a filiżanka lśniła w blasku lampy, gdy podał Panu kawę z lekkim ukłonem. Oczy Akihito pozostały utkwione w dokumentach na biurku, bez cienia uznania. Nawet mu nie podziękował, jedynie odprawił go lekceważącym ruchem ręki – gestem szybkim, jak machnięcie mające odgonić natrętnego owada.
Kaname wycofał się więc pospiesznie, ale zamykając drzwi dostrzegł, jak Pan sięga po ciastko. Jego palce musnęły kruche ciasto a kącik ust uniósł się minimalnie, w czymś przypominającym uśmiech – subtelny, niemal niewidoczny łuk, jak cień radości na surowej twarzy. Kaname aż zagryzł wargi z radości, zęby wbiły się w miękką skórę, a w piersi zakwitło ciepło, jak promień słońca po burzy. Taka mała oznaka aprobaty wystarczyła, by poprawić mu nastrój na resztę dnia, wypełniając go poczuciem spełnienia. Z uśmiechem od ucha do ucha poszedł pomóc reszcie w dokończeniu ich obowiązków, by mogli wreszcie usiąść w spokoju w salonie i może w coś pograć, zanurzając się w beztroskiej zabawie.
Reszta dnia minęła chłopakom dość beztrosko bo Pan był wyjątkowo zapracowany, pochłonięty stosami dokumentów i cichymi rozmowami przez telefon w swoim gabinecie. Jedynie co jakiś czas życzył sobie więcej kawy, głosem niskim i roztargnionym, a w końcu już tylko soku – świeżo wyciskanego, z domieszką cytryny i mięty, który Kaname nosił na tacy z tą samą ostrożnością, co wcześniej. Te drobne przerwy nie burzyły jednak harmonii ich dnia, wręcz przeciwnie – dawały poczucie celu w tej beztroskiej próżni, gdzie chłopcy mogli dryfować w swoich małych przyjemnościach, wolni od surowego nadzoru.
Kaname ostatecznie musiał grać sam, siedząc na miękkim dywanie w salonie z padem do konsoli w dłoniach. Piksele tańczyły na ekranie jak kolorowe motyle, a on zanurzał się w wirtualnym świecie przygód, gdzie bohaterowie skakali po platformach z lekkością, której brakowało w rzeczywistości. Makoto wolał zaszyć się w sypialni, by odespać nieco noc. Lu natomiast miał ochotę czytać, rozłożony na kanapie z książką w dłoniach. Strony szeleściły pod jego palcami a bursztynowe oczy błądziły po linijkach jak po mapie skarbów, uśmiech błąkał się na ustach przy co zabawniejszych fragmentach. Ale nie przeszkadzało to Kaname – samotna gra była jak cicha medytacja, gdzie mógł pozwolić umysłowi dryfować, a drobne obsesje na punkcie perfekcyjnych skoków czy zebranych monet wypełniały go satysfakcją, bez presji towarzystwa.
Potem Lu zagonił go do pomocy przy przygotowaniu obiadu, jego głos brzmiał jak łagodny, ale stanowczy rozkaz
– Kaname! Zostaw już tą grę i umyj warzywa – powiedział, stojąc przy blacie z nożem w dłoni.
Kaname posłusznie dołączył, ale już chwilę później został skrzyczany przez Lu, gdy zaczął bawić się szparagami zamiast je umyć. Zielone łodygi wirowały między jego palcami jak magiczne różdżki a on układał je w wymyślne wzory na desce, chichocząc pod nosem.
– To nie zabawki, tylko jedzenie – upomniał go Lu, tonem pełnym żartobliwej nagany, i z oczami błyszczącymi rozbawieniem, ale z nutą irytacji, która szybko rozpłynęła się w uśmiechu.
Mimo tego chwilowego zgrzytu uknuli pyszny plan, by przygotować na deser pucharki z biszkoptami nasączonymi rumem, delikatnie wilgotnymi i aromatycznymi, z kremem mascarpone jak puchowa chmura, malinami rozsypanymi jak rubinowe klejnoty, wszystko polewając karmelem, który spływał leniwie jak złoty syrop, niosąc ze sobą nutę palonego cukru i wanilii.
Kaname wprost nie potrafił się ich doczekać, nozdrza drżały mu od wyobrażonych zapachów a ślina napływała mu do ust na samą myśl. Najchętniej zjadłby je natychmiast, ale przed deserem był jeszcze obiad. Celowo zjadł go niewiele, gryząc małe kęsy z talerza, by mieć miejsce na cały pucharek przepysznego deseru. Żołądek burczał mu cicho w oczekiwaniu, a on marzył o tej słodkiej eksplozji smaków, malinowej kwaskowatości przełamującej kremową słodycz. Jakie więc było jego rozczarowanie, gdy Pan uznał, że nie dostanie smakołyku.
– Widziałem, jak grzebiesz w talerzu zamiast jeść. Być może znów masz te swoje problemy żołądkowe, lepiej nie ryzykować – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, patrząc na niego przy tym oczami zimnymi jak stal.
– Czuję się dobrze, Panie, tylko nie byłem szczególnie głodny... – Kaname usiłował przekonywać, głos drżał mu lekko, ale był pełen desperacji. – Teraz jestem, a deser z owocami dobrze mi zrobi – błagał, patrząc na mężczyznę szklącymi się oczami.
Ale jedyne, co uzyskał, to siarczysty policzek od Pana, gdy ten stracił cierpliwość do jego, jak to określił, skomlenia. Dłoń świsnęła w powietrzu jak bat, uderzając w policzek z palącym bólem, który rozlał się po skórze jak gorący rumieniec, a łzy napłynęły Kaname do oczu jak nieproszony deszcz. Zamilkł natychmiast, usta zacisnął w cienką linię i usiadł na kanapie w salonie, mogąc jedynie obserwować, jak reszta je. Pucharki lśniły w blasku lampy, karmel spływał leniwie, maliny błyszczały jak klejnoty, a ich śmiechy i westchnienia zadowolenia kłuły go w serce jak szpilki.
Makoto przysunął się nieco bliżej niego a gdy Pan wyszedł odebrać telefon i zniknął na piętrze, szybko wsadził mu do ust dwa kęsy słodkiej przekąski, puszczając mu oczko z rozbawieniem. Kaname przełknął je w pośpiechu, zaskoczony. Smak eksplodował mu na języku jak fajerwerki – rumowa słodycz biszkoptu, kremowa puszystość mascarpone, kwaskowatość malin. To była istna ambrozja. Potem przejechał językiem po zębach, upewniając się, że nie zostało na nich żadne ziarenko z malin, ślad zdradliwej słodyczy.
– Schowam twoją porcję w głębi lodówki, by Pan czasem jej nie wyrzucił. Zjesz sobie jutro – Lu pocieszył go konspiracyjnym szeptem, nachylając się blisko.
Kaname podziękował skinieniem głowy, czując jak serce raduje mu się przez ten drobny akt dobroci. Wydmuchał nos w chusteczkę, wilgotny materiał wchłonął łzy, a on znów uśmiechnął się beztrosko. Policzek co prawda nadal go piekł, ale radość z tych ukradzionych kęsów i jutrzejszej obietnicy rozproszyła chmury, czyniąc resztę popołudnia lżejszą, niczym słońce wyłaniające się spomiędzy chmur po burzy.
Dopiero wieczór przyniósł prawdziwe gradowe chmury, ciężkie i ołowiane, wiszące nad posiadłością jak zapowiedź nadciągającej burzy. Powietrze zgęstniało od napięcia, a złociste światło zachodzącego słońca ustąpiło miejsca chłodnym cieniom, które wydłużały się po korytarzach jak palce demonów. Akihito, pojawił się w salonie niespodziewanie, jego sylwetka wypełniła przestrzeń autorytetem, odziana w luźną koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, pod którym rysowały się napięte mięśnie ramion, a oczy, zimne jak stalowe ostrza, przeszyły przestrzeń.
Zażyczył sobie obecności Kaname w pokoju uciech – głosem niskim, beznamiętnym, jak rozkaz wydany w pustce, nie pozostawiającym miejsca na dyskusję. Nakazał mu się przygotować i przyjść za pół godziny, po czym odwrócił się na pięcie, znikając w głębi korytarza, gdzie echo jego kroków dudniło jak odległy grom.
Makoto i Lu wymienili znaczące spojrzenia – oczy starszego zmrużyły się w mieszance troski i rezygnacji, a Lu skinął głową niemal niedostrzegalnie, jego twarz pozostała spokojna, ale wargę przygryzł lekko, tłumiąc słowa, które cisnęły mu się na usta. Żaden z nich się nie odezwał, powietrze między nimi zgęstniało od niewypowiedzianej solidarności, ale i bezradności. Wiedzieli, co mogło czekać Kaname w tym pokoju, pełnym narzędzi rozkoszy i bólu, ale milczenie było ich tarczą, cichym paktem w obliczu woli Pana.
Kaname natomiast od razu pobiegł na piętro. Serce biło mu szybciej a na twarzy malował się pozorny entuzjazm. Oczy błyszczały mu podekscytowaniem, usta rozciągały w uśmiechu, jakby wizja zaspokojenia Pana była najwyższą nagrodą, eliksirem spełnienia. Wpadł do łazienki, zatrzaskując drzwi za sobą z cichym kliknięciem i odkręcił kran z gorącą wodą. Para uniosła się kłębami jak mgła tajemnicy, wypełniając pomieszczenie wilgotnym ciepłem. Porządnie się umył, szorując skórę mydłem o zapachu letnich owoców. Piana spływała po jego ciele w leniwych strumieniach, zmywając resztki dnia, ale niepokój w jego sercu tlił się jak żarzący się węgiel, ukryty pod warstwą pozorów.
Dobrze wiedział, że Pan nie traktuje go jak reszty chłopaków – nie jak Makoto, z jego wyćwiczonym posłuszeństwem i opanowaniem, czy Lu, z jego wrodzonym wdziękiem. Nie był dla niego tak ważny, bo nie wybrał go sobie samemu, a jedynie przyjął w prezencie od znienawidzonego brata, jak niechciany dar, który toleruje z łaski. Wiedział, że sprawi mu ból dla czystej satysfakcji zadawania go – nie z pasji, nie z czułości, ale z tej surowej, władczej przyjemności, która czyniła Pana bogiem w ich małym świecie. Ale był Panem, mógł zrobić z nim cokolwiek tylko chciał. Ta myśl ściskała serce Kaname jak niewidzialna pięść, przypominając o wpojonej prawdzie, że jego ciało i dusza należą do właściciela. Był jak przedmiot na półce, gotowy do użycia lub złamania, wedle kaprysu ręki, która po niego sięgnęła.
Kaname dokończył mycie i wytarł się energicznie miękkim ręcznikiem. Para skraplała się na lustrze jak łzy. Przebrał się w czyste ciuchy, starannie dobrane, by uwydatnić swoją atrakcyjność. Opięte dżinsowe spodnie, które ładnie podkreślały jego nabierający okrąglejszych kształtów tyłek, materiał napinał się na biodrach jak druga skóra. Zaś wiśniowa bluza bez rękawów z kapturem – nadawała mu nieco łobuzerskiego wyglądu, odsłaniając ramiona i dekolt, gdzie skóra lśniła jeszcze wilgocią. Wysuszył jeszcze szybko włosy suszarką, układając je schludnie. Kosmyki opadły w miękkich falach, nadając jego twarzy chłopięcą niewinność.
W wyznaczonym czasie poszedł do pokoju uciech, kroki niosły go po korytarzu jak po linie nad przepaścią, czuł bicie serca aż w gardle, a powietrze w pomieszczeniu było gęste, przesiąknięte zapachem skóry, metalu i dawnych uniesień.
Czekając na Pana, przeszedł się po nim, opuszkami palców dotykając stojących wokół mebli. Jego dłoń sunęła po gładkiej powierzchni stołu do bondage, po chłodzie kajdan wiszących na ścianie, po miękkiej tapicerce fotela z pasami, zastanawiając się, którego z nich użyje dziś jego właściciel. Wyobraźnia wirowała jak mroczny kalejdoskop, mieszając strach z wpojonym poczuciem obowiązku. Słysząc dźwięk otwieranych drzwi – skrzypnięcie zawiasów rozniosło się echem jak wyrok – odwrócił się do wchodzącego mężczyzny i uśmiechnął do niego szeroko. Oczy błysnęły mu sztuczną radością, zaś usta rozciągnęły w geście posłuszeństwa.
– Rozbierz się – Akihito rzucił chłodny rozkaz.
Jego głosem był beznamiętnym, jak komenda wydana psu. Najwyraźniej nie docenił z jaką starannością Kaname dobrał swoją garderobę. Oczy Pana przeszyły go na wskroś, zimne i obojętne. Po czym wyciągnął z jednej z szafek lubrykant – przezroczysty żel lśnił w butelce jak obietnica śliskiej rozkoszy. Z innej wydobył realistyczny, choć sztuczny członek na przyssawce, z jądrami. Silikonowy kształt, gruby i żylasty, lśnił w blasku lampy jak narzędzie tortur. Przyssawka przyczepiła się blatu szafki z cichym mlaśnięciem, gdy dildo zostało na nią rzucone.
Kaname spojrzał na zabawkę z szeroko otwartymi oczami, źrenice rozszerzyły mu się w mieszance zaskoczenia i lęku, gdy właśnie zsuwał z bioder spodnie. Materiał opadł na podłogę z szelestem, odsłaniając bladą skórę i drżące mięśnie. Miał złe przeczucia, które ściskały mu żołądek jak zimna obręcz. Wizje bólu wirowały mu w głowie jak czarne chmury, ale uśmiech nie znikał mu z twarzy – wpojony w ośrodku, sztuczny jak maska, bo przecież powinien się cieszyć, że Pan chciał dziś właśnie jego, że wybrał go spośród innych, nawet jeśli ten wybór miał spaść na niego z całą feerią okrucieństwa.
Akihito podszedł do Kaname z wolna, jego kroki dudniły po podłodze pokoju uciech jak miarowy rytm nieuniknionego przeznaczenia. Chłopak stał przed nim nagi a jego skóra lśniła jeszcze wilgocią po przygotowaniach, zaś ciało drżało lekko w oczekiwaniu. Uśmiech na jego twarzy, choć sztuczny, trzymał się uparcie jak maska posłuszeństwa. Pan nie tracił czasu na czułości – chwycił go za ramiona, palce wbiły się w miękką skórę z siłą, która pozostawiła czerwone ślady, i pchnął go w stronę łóżka do zabaw, gdzie przyssawka sztucznego członka już czepiała się mebla obok a silikonowy kształt sterczał dumnie, żylasty i nieustępliwy, z jądrami dyndającymi u podstawy jak obietnica bezlitosnej pełni.
– Klęknij – warknął Akihito, niskim, chrapliwym głosem, przesiąkniętym tą surową żądzą, która paliła go od wewnątrz jak rozżarzony węgiel, wskazując na łóżko.
Kaname posłuchał natychmiast. Wspiął się na posłanie gdzie kolana ugięły się pod nim a dłonie wsparły się o materac. Jego ciało wygięło się w łuk a tyłek uniósł się kusząco, odsłaniając zapraszająco wejście. Pan wycisnął hojną porcję żelu na zabawkę – chłodny, śliski płyn spłynął leniwie, niosąc ze sobą charakterystyczny zapach sztucznych truskawek. Oderwał ją od blatu i wepchnął w chłopaka bez ostrzeżenia, rozciągając go brutalnie. Sztuczny członek wirował wewnątrz, masując ścianki, aż mięśnie ustąpiły z drżeniem, a Kaname jęknął cicho, bo mieszanka bólu i przymusowej przyjemności ścisnęła mu gardło.
Akihito nie czekał dłużej – rozpiął spodnie jednym szarpnięciem, uwalniając swojego członka, twardego i nabrzmiałego, żylastego od podniecenia. Główka lśniła mu już wilgocią preejakulatu. Złapał Kaname za biodra, wczepiając się w niego palcami niczym hakami, i wepchnął się w niego jednym gwałtownym pchnięciem, tuż obok zabawki. Gorący, pulsujący członek wypełnił chłopaka po brzegi, rozciągając ścianki do granic, aż mięśnie zacisnęły się wokół niego w spazmie, gładkie jak aksamit. Kaname zaskomlał cicho, żałośnie, ale to tylko spowodowało, że na ustach mężczyzny wykwitł zimny uśmiech pozbawiony jakiejkolwiek czułości. Złapał go za kark i wcisnął twarz w materac, od razu poruszając żwawo biodrami, nie dając chłopakowi czasu na przyzwyczajenie się do wypełniającej go zabawki i jego wielkości.
W salonie panowała ciężka, dusząca cisza, przerywana jedynie odległym tykaniem zegara na ścianie, który odmierzał sekundy jak nieubłagany kat, kroczący powoli ku egzekucji. Lu siedział na kanapie, ze skrzyżowanymi nogami, dłońmi na kolanach i wzrokiem wbitym w pustkę przed sobą, jakby próbował przebić się przez warstwy drewna i tynku, by dotrzeć do tego, co działo się na piętrze. Jego bursztynowe oczy, zazwyczaj spokojne jak tafla jeziora w bezwietrzny dzień, teraz mrużyły się lekko w napięciu, a palce nieświadomie zaciskały się i rozluźniały, jakby ćwiczyły na niewidzialnym instrumencie.
Obok niego Makoto rozłożył się niedbale, oparty o podłokietnik, z nogami wyciągniętymi przed siebie, ale jego poza była tylko maską – pod skórą tętniło zmęczenie po nocy, która wciąż paliła go w mięśniach jak rozżarzony węgiel, a uszy nadstawione były ku górze, nasłuchując choćby najlżejszego szmeru. Pokój uciech był dobrze wyciszony, zaprojektowany z myślą o dyskrecji, gdzie jęki rozkoszy i bólu tonęły w grubych ścianach jak kamienie w głębokiej wodzie, nie wydostając się na zewnątrz. Żadnego stęknięcia, żadnego westchnienia, żadnego krzyku – tylko ta głucha, dręcząca pustka, która sprawiała, że wyobraźnia wirowała w mrocznych spiralach, malując obrazy gorsze niż rzeczywistość.
Minuty ciągnęły się jak gęsty syrop, lepki i duszny, aż w końcu usłyszeli to. Najpierw cichy, ale wyraźny trzask zamykanych drzwi od pokoju uciech, echo rozniosło się po korytarzu jak suchy strzał, a zaraz po nim drugi, cięższy, od sypialni Pana, gdzie zapewne Akihito zamykał się w swojej samotni, by odpocząć po tym, co właśnie uczynił. Wreszcie trzeci, lżejszy, od ich własnej sypialni na piętrze, jakby ktoś wbiegł tam w pośpiechu. Lu poderwał się gwałtownie z kanapy, jakby sprężyna w jego ciele wreszcie pękła. Twarz miał napiętą a oczy błyszczące determinacją wymieszaną z troską, która ściskała mu gardło jak niewidzialna obręcz.
– Ja pójdę – powiedział szybko, głosem cichym, ale stanowczym, nie dającym miejsca na dyskusję, jakby już podjął decyzję dawno temu, w tej ciszy, która ich otaczała.
Makoto uniósł wzrok i skinął powoli głową, bez sprzeciwu, wiedząc, że dziś nie ma w sobie dość sił, by stawić czoła temu, co mogło czekać na górze.
– Wołaj w razie czego – mruknął tylko, chrapliwym głosem, przesiąkniętym tą mieszanką rezygnacji i braterskiej solidarności, po czym oparł głowę o zagłówek kanapy, uciekając wzrokiem w bok, jakby nie chciał patrzeć, jak przyjaciel rusza ku schodom.
Lu wspiął się na piętro lekkim, ale ostrożnym krokiem, jakby bał się zakłócić tę kruchą równowagę, która wisiała w powietrzu jak cienka pajęczyna. Drzwi do ich sypialni były zamknięte, ale nie na klucz – uchylił je powoli, z cichym skrzypnięciem zawiasów, które zabrzmiało jak westchnienie ulgi. W środku panował półmrok, rozpraszany jedynie smugą światła z uchylonej żaluzji, która malowała na podłodze blade pasy jak blizny na skórze. Kaname leżał na swoim łóżku, ubrany niedbale w piżamę, skulony w kłębek, tuląc do piersi pluszowego pingwinka – tego wyblakłego, miękkiego towarzysza, z czarnymi, błyszczącymi oczkami i pomarańczowym dziobkiem, który wyglądał na jedynego świadka jego łez. Chłopak pociągał cicho nosem, ramiona drżały mu lekko, a twarz ukryta była w pluszowym futerku, jakby próbował schować się przed światem w tej małej, bezpiecznej iluzji.
Lu podszedł bliżej, ale zatrzymał się w bezpiecznej odległości, nie siadając na łóżku, nie wyciągając ręki, by dotknąć ramienia Kaname. Doskonale wiedział, jak działa bliskość w takich momentach, jak może palić jak rozżarzony metal, budząc wspomnienia, które lepiej zostawić w ciemności. Stał więc tylko, jego oczy pełne były tej cichej empatii, która nie potrzebowała słów, by być odczuwalną.
– Kaname... potrzebujesz czegoś? – zapytał miękko, głosem jak muśnięcie piórka, delikatnym, ale nie natarczywym, dającym przestrzeń na odpowiedź lub milczenie.
Kaname pociągnął głośniej nosem, unosząc powoli głowę. Jego oczy były czerwone od płaczu, powieki miał opuchnięte i ciężkie, jakby łzy nie zaczęły się przed chwilą, ale lały strumieniami od dawna, od momentu, gdy drzwi pokoju uciech zamknęły się za nim. Spojrzały na Lu z mieszanką wdzięczności i desperacji. Warga zadrżała mu lekko, gdy otworzył usta.
– Mógł… mógłbyś mnie przytulić? – wyszeptał drżącym głosem, niemal niesłyszalnie, jakby bał się, że samo pytanie jest zbyt wielką prośbą. – Wiem, że nie lubisz... ale Mako ma dziś gorszy dzień i nie chciałbym mu zawracać głowy...
Lu nie zawahał się ani sekundy, jego twarz rozjaśniła się lekkim uśmiechem, oczy złagodniały, jakby ta prośba była najprostszą rzeczą na świecie.
– Jasne – powiedział natychmiast, siadając wreszcie na łóżku obok niego, blisko, ale nie natarczywie, otwierając ramiona w zapraszającym geście.
Kaname wtulił się w niego od razu. Jego drobne ciało przylgnęło do Lu jak do kotwicy w burzy. Ukrył twarz w zagłębieniu jego szyi, gdzie zapach skóry i subtelna nuta mydła mieszały się z ciepłem. Lu objął go delikatnie, dłonie sunęły po plecach Kaname w powolnych, kojących kręgach, głaszcząc go przez materiał bluzy, jakby próbował wygładzić te niewidzialne zmarszczki bólu, które wyryły się w jego duszy.
Trwali tak długo, minuty płynęły jak leniwa rzeka, aż szlochy Kaname ucichły, oddech wyrównał się a ramiona przestały drżeć, jakby ta bliskość wyssała z niego resztki zamętu.
– Coś cię boli? – zapytał wreszcie Lu cicho, głosem pełnym troski, nie przerywając głaskania, jakby te słowa były tylko przedłużeniem dotyku.
Kaname podkulił nogi mocniej pod siebie, wtulając bardziej twarz w zagłębieniu szyi Lu, gdzie wilgotne łzy wsiąkały w materiał koszulki.
– Bardzo boli mnie pupa... bo Pan użył dilda i... – wymamrotał cicho, drżącym, urywanym głosem, ale zanim zdążył dokończyć, łzy znów popłynęły strumieniem, zaś szloch wstrząsnął jego ciałem jak fala.
Wspomnienie było zbyt świeże, zbyt ostre, jak nóż wbijany w ranę. Opieka po wszystkim była taka jak zwykle – machinalna, niedbała, jak rutynowy zabieg bez krzty ciepła. Pan wykąpał go w pośpiechu, szorując mu skórę bez czułości, a potem dosłownie wyrzucił go na korytarz. Drzwi trzasnęły za nim jak wyrok, zostawiając go nagiego i drżącego, z bólem pulsującym w ciele niczym echo okrucieństwa, którego doświadczył.
W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się z cichym skrzypnięciem a do środka wkroczył nie kto inny jak Akihito. Jego oczy były zimne i nieprzyjazne, przeszywające ich jak ostrza. Lu podskoczył na łóżku, serce podeszło mu do gardła, ramiona napięły się instynktownie, jakby spodziewał się ciosu. Mężczyzna jednak zmierzył ich nieco niechętnym spojrzeniem i zmarszczył brwi w wyrazie irytacji, jakby sama scena przed nim była czymś niepożądanym, plamą na idealnym porządku.
– Wyjdź stąd, Lu – nakazał twardo, głosem nieznoszącym sprzeciwu, palcem wskazując drzwi.
Lu od razu wykonał rozkaz, choć serce bolało go jak otwarta rana, gdy musiał odsunąć od siebie Kaname, delikatnie, ale stanowczo. Ramiona opadły mu bezradnie, zostawiając chłopaka w chłodzie samotności. Kaname zaś od razu przytulił pluszowego pingwinka mocniej do piersi. Jego drobne ciało skuliło się, wycofując w sam kąt łóżka, jakby próbował stopić się ze ścianą a oczy rozszerzyły się strachem, gdy czekał na to, co miało nadejść.
Powietrze w pokoju było gęste, przesiąknięte wilgocią łez i lekkim zapachem lawendy z niedawnej kąpieli, a cisza wisiała ciężka, duszna, przerywana tylko cichym pociąganiem nosem chłopaka. Akihito zmarszczył brwi, robiąc krok w głąb pomieszczenia a drzwi za nim zamknęły się z cichym kliknięciem, odcinając ich od reszty domu.
– Czego beczysz? – zapytał ostro, głosem niskim i niecierpliwym, przesiąkniętym nutą irytacji. – Słyszę cię aż u siebie. Co to za jęki?
Kaname drgnął gwałtownie, ramiona zadrżały mu jak liście na wietrze, a palce zacisnęły się na pluszowym futerku pingwinka, aż knykcie pobielały. Przygryzł dolną wargę mocno, zęby wbiły się w miękką skórę, zostawiając czerwony ślad, jakby ten ból mógł zagłuszyć ten inny, głębszy. Oczy, wciąż czerwone i opuchnięte od łez, uniosły się powoli, spotykając spojrzenie Pana z mieszanką strachu i rezygnacji, a potem opadły w dół, na pościel.
– B-boli mnie pupa, Panie... – wyszeptał, łzy znów popłynęły po jego policzkach strumieniami.
Akihito westchnął ciężko, ale w jego oczach błysnęło coś nowego – nie złość, ale kalkulacja, jakby dopiero teraz dotarło do niego echo własnych działań. Podszedł bliżej, jego sylwetka górowała nad łóżkiem jak cień władcy, i skinął stanowczo głową.
– Rozbierz się – nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu, głosem twardym, ale bez tej surowej krawędzi, która wcześniej ciągnęła jak nóż po skórze.
Kaname zawahał się na ułamek sekundy, ale posłuszeństwo wpojone latami służby było silniejsze niż strach. Wysunął się niepewnie z łóżka, na drżących nogach. Stopy zetknęły się z chłodną podłogą, wywołując dreszcz, który przebiegł mu po kręgosłupie jak elektryczny impuls. Stając przed Panem, bez słowa sprzeciwu złapał za gumkę spodni od piżamy. Materiał zsunął się po jego biodrach z cichym szelestem, odsłaniając bladą skórę naznaczoną rumieńcami i lekkimi śladami po dzisiejszych zabawach. Powietrze owionęło go chłodem, a on stał tam nagi od pasa w dół, ramiona miał opuszczone bezradnie wzdłuż ciała a wzrok wbity w podłogę.
Akihito chwycił go za ramiona delikatniej niż wcześniej, palce musnęły skórę, obracając chłopaka tyłem do siebie. Jego wzrok opadł w dół, na zaczerwieniony odbyt, który pulsował lekkim obrzękiem od intensywnego seksu. Skóra była podrażniona, napięta, ale nie krwawiła, nie było otwartych ran, tylko ta czerwona mapa bólu, która świadczyła o podwójnej penetracji. Nasmarował go co prawda po kąpieli, ale użył do tego lubrykantu, który miał pod ręką. Śliski żel nawilżał, ale nie koił dyskomfortu, nie łagodził pieczenia i napięcia, które musiało palić Kaname od wewnątrz jak rozżarzony drut. Akihito zmarszczył czoło, czując ukłucie czegoś, co mogło być wyrzutem sumienia, choć szybko to stłumił.
– Zaczekaj tu – mruknął, puszczając ramiona chłopaka i wyszedł z pokoju szybkim krokiem.
Gdy wrócił po chwili z tubką maści w dłoni, usiadł na brzegu łóżka Kaname. Materac ugiął się pod jego ciężarem z cichym westchnieniem. Skinął głową, wskazując na swoje kolana.
– Połóż się – nakazał spokojnie, głosem łagodniejszym, choć wciąż władczym.
Kaname posłuchał. Jego drobne ciało położyło się na kolanach Pana, brzuch na udach, tyłek uniesiony lekko, drżący od napięcia i resztek bólu. Akihito wycisnął porcję maści na palce i nasmarował go starannie, delikatnie, opuszkami sunąc po zaczerwienionej skórze, wcierając specyfik w napięte mięśnie, aż chłód maści zaczął koić pieczenie. Kaname westchnął cicho, ramiona rozluźniły mu się nieco, a Akihito, czując jak to drobne ciało drży na jego kolanach, instynktownie zaczął głaskać go po plecach. Duża dłoń sunęła w powolnych kręgach po materiale koszulki, jakby próbował wygładzić te niewidzialne zmarszczki strachu.
– Dlaczego nie przyszedłeś mi zgłosić bólu? – zapytał cicho, głosem przesiąkniętym nutą troski, której sam się nie spodziewał.
Chłopak zerknął na niego kątem oka, ale natychmiast puścił wzrok, chowając twarz w opadających włosach.
– Nie chciałem zawracać Panu głowy... – wymamrotał, drżącym głosem, pełnym wpojonej pokory.
Akihito westchnął ciężko, pierś uniosła mu się i opadła, jakby ten oddech miał uwolnić ciężar, który poczuł nagle na barkach. Delikatnie podniósł Kaname, kładąc go na łóżku, pozwalając złożyć głowę na swoich kolanach. Sam oparł się wygodniej o ścianę, palcami przeczesując włosy chłopaka. Miękkie kosmyki sunęły pod opuszkami jak jedwab, a on pozwolił sobie na chwilę refleksji.
Może rzeczywiście był dla niego zbyt ostry? Był wściekły przez pracę, przez te niekończące się interesy i frustracje, które paliły go od wewnątrz, i potrzebował się wyładować. Ale czy Kaname zasłużył na taką brutalność? Czasem go irytował, fakt; nie był jego ulubieńcem, ledwie tolerował go w swoim domu, jak niechciany dar od znienawidzonego brata, ale przecież chłopak nie wybrał sobie sam Pana. Aki mógł go oddać, gdy tylko się zjawił, ale zdecydował się go zatrzymać. Przyjął tę odpowiedzialność, a wciąż, świadomie czy nie, wyładowywał związaną z tym frustrację na Kaname, karząc go za coś, co nie było jego winą.
Czując dotyk na kolanie, spojrzał w dół. Kaname przysypiał a drobne palce trzymały się jego nogi jak jedynego stabilnego elementu w chaosie rzeczywistości. Oddech wyrównał mu się a powieki opadły ciężko. Aki westchnął bezgłośnie i sięgnął ostrożnie po kołdrę, okrywając nią ramiona chłopaka, materiał otulił go miękko jak ochronny kokon.
Gdy po chwili drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, a do pokoju wszedł Makoto, zaś za jego ramieniem ciekawsko zajrzał Lu, Aki zdał sobie sprawę z tego, że najwyraźniej przesiedział tu godzinę. Zegar na ścianie tykał miarowo, wskazując porę ciszy nocnej, a powietrze w domu zdążyło się ochłodzić, niosąc ze sobą zapach nocy. Uśmiechnął się zaczepnie, oczy błysnęły mu rozbawieniem, które rzadko gościło na jego twarzy.
– Poczytać wam jakąś bajkę na dobranoc? – zapytał żartobliwie, głosem niskim, ale z nutą lekkości.
Makoto wytrzeszczył oczy w zdumieniu, twarz wykrzywiła mu się w grymasie zaskoczenia, jakby nie wierzył własnym uszom, a Lu, stojący za nim, spytał nieśmiało, ale z nutką wyzwania błyszczącego w jego bursztynowych oczach, które lśniły jak klejnoty w półmroku:
– A mógłby Pan opowiedzieć nam coś ze swojej młodości? – zaproponował cicho, niepewnym głosem, ale pełen ciekawości. – To byłoby znacznie ciekawsze niż bajka dla dzieci.
Aki zaśmiał się bezgłośnie. Śmiech przetoczył się przez jego pierś jak odległy grom, sprawiając, że ramiona zadrżały mu lekko. Delikatnie zsunął z siebie Kaname, wkładając mu w ręce pluszowego pingwinka, którego chłopak przytulił instynktownie przez sen, po czym wstał z łóżka.
– Może innym razem – odparł z lekkim uśmiechem, mijając ich w progu.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym stuknięciem. Makoto spojrzał na Lu jak na wariata, wciąż rozszerzonymi oczami, a potem parsknął śmiechem, niski i chrapliwy, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Czy tobie życie nie miłe? – zapytał ze śmiechem, głosem przesiąkniętym mieszanką podziwu i troski.
Lu tylko wzruszył ramionami, uśmiechając się pod nosem.
– Pana chyba to rozbawiło – zauważył cicho, tonem pełnym satysfakcji.
– Taa, tym razem… – przyznał Mako.
Obaj spojrzeli na Kaname, który spał okryty kołdrą, ze spokojną twarzą choć opuchniętymi płaczem oczami, równym oddechem, i westchnęli cicho, unisono, jakby ten oddech miał uwolnić resztki napięcia z ich piersi. Przeżyli kolejny dzień w posiadłości Akihito, w tym świecie cieni i świateł, gdzie każdy gest mógł być karą lub łaską, a przetrwanie było codzienną walką. Dziś wygrali, przeżyli bez większych uszczerbków. Ale co przyniesie jutro?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz