Akihito wszedł do swojego biura z twarzą ściągniętą irytacją i krokiem wyrażającym więcej niż jakiekolwiek przekleństwo. Trzask drzwi odbił się echem po elegancko wykończonym wnętrzu, ale nie przyniósł mu ulgi. Miał ochotę rozwalić coś konkretniejszego niż klamka. Zamiast tego rzucił jednak teczkę na kawowy stolik i opadł na fotel za biurkiem z głośnym westchnieniem zmęczenia i złości. W duchu przeklął całą pieprzoną strukturę, której przewodził. Yakuza. Duma, potęga, hierarchia. A w praktyce? Przedszkole z dostępem do broni palnej.
Zamiast skupiać się na zarządzaniu operacjami, funduszami, kontrolą terytoriów i strategicznymi umowami, Aki znów musiał poświęcić godziny na gaszenie idiotycznych, napompowanych testosteronem konfliktów między głowami rodzin. Jeden przydupas darł się, że stracili działkę przy porcie, bo ktoś inny „zaparkował tam swojego człowieka”. Ktoś inny fuczał, że prostytutka, którą „szkolili” od miesięcy, nagle zniknęła i pojawiła się w klubie konkurencji – jakby nie wiedzieli, że dziewczyny zawsze idą za wyższą stawką. Naprawdę sądzili, że on, Akihito Minamoto, będzie rozjemcą w sprawie wielkości kutasa i zaginionej różowej peruki?
Warknął pod nosem i przysunął sobie laptop, licząc, że choć w pracy poza strukturą organizacji – tej, która naprawdę generowała pieniądze – znajdzie chwilę ukojenia. Otworzył klapę i zaczął wczytywać się w dane, kiedy poczuł wibrację w kieszeni marynarki. Z niechęcią sięgnął po telefon, gotów zignorować połączenie, ale zobaczył, kto dzwoni. Drake.
Uniósł brew nieco zaskoczony. Czyżby zapomniał, że umówili się na kawę? Nie, przecież sprawdzał termin trzy razy. Mieli spotkać się dopiero jutro wieczorem. Może więc wydarzyło się coś nieoczekiwanego? Mozę miał jakieś kłopoty? Aki odebrał z lekkim niepokojem.
ich kawa była zaplanowana na jutro? W południe? Sprawdzał ten termin trzy razy.
– Co jest? – zapytał od razu.
Zamiast odpowiedzi usłyszał najpierw szelest i szuranie a potem przytłumione dźwięki, jakby ktoś w tle się szamotał. Głos Drake’a wyłonił się nieoczekiwanie z tej kakofonii, ale słowa nie składały się w sensowną całość.
– Aki… Złapałem Lu. Łaził po centrum handlowym, sam. Bez ochrony. Bez ciebie. Chyba ci zwiał!
Akihito zamrugał, patrząc tempo przed siebie i analizując to co właśnie usłyszał.
– Jesteś pijany? – spytał dla pewności.
Słowa przyjaciela były tak niedorzeczne, że pewnie nie dałby im wiary, gdyby nie usłyszał w tle tak dobrze znanego mu głosu.
– Puść do cholery! To boli! – wołał Lu, głosem pełnym złości, ale też narastającej w nim paniki, jakby rzeczywiście nakryto go na jakimś przestępstwie.
– To przestań się wyrywać! – zawtórował mu ostry głos mężczyzny.
– Drake? – zawołał Aki, nie będąc pewnym, czy przyjaciel w ogóle pamięta, że wciąż ma go na linii a on czeka na wyjaśnienia.
Usłyszał jeszcze trzask przypominający zamykające się z impetem drzwi samochodu, ciężkie westchnienie mężczyzny, jakby musiał złapać oddech po niebotycznym wysiłku i znów szelest, gdy poprawiał wymięty szarpaniną garnitur i przykładał telefon z powrotem do ucha.
– Nie, nie jestem pijany – zaznaczył dobitnie Drake. – Znalazłem Lu w Ginza Six. Samego!
Akihito zesztywniał. W jego oczach zgasła irytacja a pojawił się chłodny, stalowy błysk. W jednej chwili uniósł się z krzesła, opierając się jedną ręką o blat biurka, jakby jego ciało samo szykowało się do akcji.
– Drake – jego głos był cichy, ale nasycony ostrzem groźby. – Powiedz mi, że tylko się przesłyszałem. I że właśnie nie próbujesz zatrzymać mojego chłopaka siłą w pieprzonym centrum handlowym, gdzie są setki kamer i ochrony.
Z drugiej strony zapadła krótka, napięta cisza.
– Zabrałem go na parking, ale… – Drake usiłował się wytłumaczyć, ale w tym samym momencie z samochodu, w którym Lu został zamknięty, rozległ się dźwięk opuszczanego okna. Ciche bzzzt, a potem donośny, pełen desperacji głos:
– Pan Kaito posłał mnie po zakupy! – Lu wychylił się przez okno, rzucając w stronę Drake’a pełne wyrzutu spojrzenie.
Akihito jęknął cicho i potarł palcami nasadę nosa, czując znajome pulsowanie irytacji w skroniach.
– Daj mi Lu do telefonu – rzucił ostro do słuchawki.
Drake bez słowa podał telefon przez uchylone okno. Lu chwycił go niepewnie, przyciskając do ucha drżącą ręką.
– Panie… Naprawdę nie uciekłem! Pan Kaito kazał mi zrobić zakupy, bo kurier nie dotrze dziś z dostawą! Jestem z kierowcą, tylko on został w aucie, przysięgam! Może to potwierdzić! – wyrzucił z siebie od razu, potokiem, jakby bał się, że jeśli zrobi przerwę, to nikt już go nie wysłucha. – I… i… pan Drake wytrącił mi z ręki malinowe latte… – ostatnie słowa wymówił już drżącym głosem, wręcz płaczliwym, z rozżaleniem, które uderzało prosto w serce.
– Uspokój się – Akihito przerwał mu szorstko. – Oddychaj głęboko. Nic się nie dzieje. Oddaj telefon Drake’owi – polecił stanowczo.
Lu przełknął ślinę i posłusznie wyciągnął dłoń z aparatem przez okno, oddając go Drake’owi. Sam przy tym pociągnął nosem, jakby rzeczywiście miał się zaraz rozpłakać. Mężczyzna przejął urządzenie i przyłożył do ucha, nieco zaskoczony intensywnością tej całej sceny.
– Słyszałeś to wszystko? – zapytał Akihito, wracając do swojego chłodnego, rzeczowego tonu.
– No tak… Ale serio, Aki, czy Kaito naprawdę byłby tak głupi, żeby wypuścić go samego?
Zanim Akihito zdołał odpowiedzieć, Lu znów wychylił się przez okno i wyjął coś z kieszeni kurtki – złotą kartę. Trzymał ją wysoko, jakby była świętą relikwią.
– Pan Kaito dał mi nawet swoją kartę! – zawołał.
Drake spojrzał z niedowierzaniem na złocony kawałek plastiku z imieniem i nazwiskiem Kaito, potem na chłopaka, a potem znowu wrócił do telefonu.
– Tak. Jest tak głupi… – skwitował beznamiętnie.
Z drugiej strony Akihito tylko sapnął a jego zirytowane westchnienie było niemal fizycznie odczuwalne.
– Dobra. Zajmij się nim. Pomóż mu z tymi zakupami. Ja… rozmówię się z Kaito. – I rozłączył się, jakby sprawa była zakończona.
Drake spojrzał na wyświetlacz, zaskoczony. Potem schował telefon do kieszeni i westchnął ciężko, jakby musiał przełknąć gorycz klęski. Podszedł do auta i otworzył drzwi od strony pasażera.
– No, wyłaź – mruknął niechętnie. – Ale lepiej dla ciebie, jeśli nie będziesz próbował żadnych sztuczek – uprzedził.
Lu wysiadł powoli, ostrożnie, jakby nagle miał do czynienia z poruszającym się minowym polem. Opuścił głowę, skulił ramiona i niepewnie ruszył za mężczyzną na chodnik. Mimo chłodnego powietrza na karku, jego twarz była rozpalona od emocji a palce wciąż drżały. Cała ta sytuacja kosztowała go znacznie więcej, niż chciałby przyznać.
Drake zatrzymał się, ledwie kilka kroków od samochodu, rzucając spojrzenie przez ramię. Zauważył, że Lu, choć ruszył za nim, wyglądał jak wrak człowieka. Jego ramiona były skulone, krok drobny i ostrożny, jakby lada moment miał się rozpaść.
– Ej – rzucił ostro, ale nie nieprzyjemnie. – Uspokój się, dobra? Wyglądasz, jakby ktoś cię właśnie porwał.
Lu zadrżał i jeszcze mocniej skulił się w sobie, jakby słowa mężczyzny tylko dołożyły mu ciężaru. Zatrzymał się przy jednym ze słupów z wyblakłym numerem C-17, przylgnął plecami do chłodnego betonu i zaczął łapać oddech, urywany, płytki i niespokojny, jakby płuca nie mogły znaleźć odpowiedniego rytmu. Ręce mu drżały a wzrok utkwił w ziemi, jakby chciał się w niej zapaść i zniknąć z tego miejsca.
– No świetnie… – mruknął pod nosem Drake, bardziej do siebie niż do Lu, marszcząc przy tym brwi.
Nie miał pojęcia, co robić. Mick też miewał napady paniki, ale u niego wyglądało to zupełnie inaczej. Tamten zamierał, dosłownie kamieniał, gapił się w przestrzeń i nie reagował. Wtedy wystarczyło fizycznie nim potrząsnąć albo, no cóż, spoliczkować, jeśli zachodziła taka potrzeba. I zwykle wracał do siebie. Ale Lu?
Drake spojrzał na roztrzęsionego chłopaka i od razu wiedział, że żadna z jego brutalnych metod tu nie przejdzie. Był zirytowany bardziej na siebie niż na kogokolwiek innego. Nie znał się na takich rzeczach. Nie radził sobie z nimi, ale musiał przecież coś zrobić. Aki kazał mu zająć się chłopakiem.
Lu wciąż stał oparty o słup, ramionami ściskając samego siebie, jakby bał się, że zaraz się rozpadnie. Był daleko stąd, zatopiony we własnych myślach, przytłoczony chaosem, w który został wepchnięty wbrew swojej woli. Przecież to miały być tylko zwykłe zakupy. Coś trywialnego, z czym radził sobie na co dzień bez problemów. Ale miejsce wydawało mu się obce a obok nie było Pana, na którego sile mógłby się oprzeć. Był za to pan Drake – gniewny i impulsywny. A do tego sytuacja, która zupełnie wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli.
Drake zrobił krok w jego stronę, nieświadomie podnosząc rękę – może w geście wsparcia, może chciał mu ją położyć na ramieniu. Ale ledwie uniósł dłoń, Lu odskoczył jak oparzony, jakby spodziewał się ciosu. Mężczyzna odruchowo cofnął się o pół kroku, podnosząc obie dłonie w geście kapitulacji.
– Spokojnie, Lu – powiedział, tym razem ciszej, mniej szorstko.
Lu nie odpowiedział. Przełknął tylko głośno ślinę i spojrzał na niego z ukosa, wciąż lekko zaszklonym od emocji wzrokiem.
– Może… odkupię ci tę twoją nieszczęsną kawę, co? – Drake rzucił z nutą niewygodnego rozbawienia. – To było latte, tak?
– Z syropem malinowym i bitą śmietaną… – Lu odmruknął cicho, jakby sam nie wiedział, czy powinien się odzywać…
Drake aż skrzywił się z odrazą.
– Serio? Malinowe latte? To profanacja kawy, wiesz? – spytał retorycznie.
Lu wzruszył lekko ramionami, jakby miał za nic zdanie mężczyzny w tym temacie.
– Lubię owocowe smaki… – odpowiedział cicho, ale już z większą pewnością.
Drake wręcz teatralnie przewrócił oczami.
– No świetnie. Owocowa kawa. Co jeszcze? Truskawkowe espresso? – celowo marudził, nakierowując uwagę chłopaka na bardziej neutralne tory.
Chyba nawet mu się to udało, bo Lu zerknął na niego niepewnie, a jego oddech zwolnił i stał się głębszy. To był całkiem niezły początek.
Komputer wydawał z siebie ledwo słyszalne pomruki chłodzenia, gdy Kaito pochylił się nad ekranem, odcinając się od całego świata. Siedział w swoim domowym gabinecie, w przestrzeni zaaranżowanej na obraz i podobieństwo wnętrz najdroższych muzeów sztuki. Hebanowe biurko lśniło w świetle stojącej lampy, grafiki na ścianach uciekały w geometryczne abstrakcje, a zapach luksusowego, skórzanego fotela i orientalnych kadzidełek unosił się dyskretnie w tle, jak wspomnienie czegoś ulotnego.
Jego palce poruszały się szybko po klawiaturze a oczy skanowały kolejne wiersze faktur, zestawień, bilansów. Cyfry przesuwały się jedna po drugiej, jakby brał udział w bezdźwięcznym marszu po linie. Każde niewłaściwe stąpnięcie mogło oznaczać upadek – kontrolę, proces, konfiskatę majątku i ostatecznie pogrzebanie jego nazwiska. Drobne zmarszczki napięcia rysowały się na jego czole, gdy po raz kolejny powiększył jedną z pozycji w arkuszu. Zakup transportu do Osaki – koszt nieznacznie wyższy niż ostatnim razem. Przewinął do załączników. Tak, dokumentacja się zgadzała. Tylko dlaczego miał wrażenie, że ostatnio wszystko zaczynało zacieśniać się wokół niego jak sieć?
Nawet jeśli nie miał nic przeciwko współpracy z podziemiem, nawet jeśli jego „plecy” sięgały aż do wnętrza Pałacu Cesarskiego, to poczucie niepokoju nie znikało. A może właśnie dlatego? Bo miał zbyt wiele do stracenia? Oficjalnie jego firma zajmowała się pozyskiwaniem, sprzedażą i katalogowaniem dzieł sztuki – od klasycznych japońskich suiboku-ga po współczesne, awangardowe instalacje z zachodu. Ale nieoficjalnie... Cóż, ładunek z dziełami sztuki był idealnym nośnikiem dla innych rzeczy. Bardziej pożądanych i znacznie mniej legalnych.
Kaito przełknął ślinę i otworzył kolejny plik. Nawet sam fakt, że istniały dwa systemy księgowości, był dowodem jego lęku graniczącego z paranoją. Jeden, który mogła zobaczyć każda kontrola urzędowa. Drugi, zaszyfrowany, ukryty w plikach z niewinnie brzmiącymi nazwami. Wszedł właśnie do tej drugiej bazy. Jego dłoń zawahała się na ułamek sekundy, zanim stuknął Enter.
Jego oczom ukazały się tabele zysków. Przeklętych, nienaturalnie wysokich zysków, jak na tak młodą firmę na rynku, zajmując się zdobywaniem dzieł sztuki o wątpliwej jakości. Co prawda wśród całej masy badziewia znajdowały się też perełki, takie jak posąg Brahmy, który zdobył na wystawie w Ameryce, którą bardzo dobrze wspominał. Ale to wciąż było za mało. A zaczęło się tak niewinnie – od jednego zlecenia dla rodziny Nakamura, które miało udowodnić jego ojcu, że Kaito poradzi sobie w tym biznesie. Ot, test, wręcz przysługa. Przyjacielski układ. Potem doszło kolejne... i jeszcze jedno. Aż w końcu ich współpraca przestała być przysługą a stała się częścią jego codziennego życia – regularnym biznesem, zamaskowanym pod warstwą sztuki. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Na tyle szerokim, że nie dało się ich już tak łatwo ukryć.
Coraz częściej myślał o tym, by otworzyć nową filię – firmę, która na papierze miałaby handlować tanimi reprodukcjami. Byłoby to idealne wytłumaczenie dla potężnego przypływu gotówki. I bezpieczny sposób na pranie brudnych pieniędzy. W razie kłopotów można było się jej z łatwością pozbyć. Spisać ją na straty. Odciąć jak martwą gałąź. Potrzebował jedynie ludzi. Zaufanych. Oddanych. Takich, których lojalność nie kończyła się na pasku wypłaty. A takich znał niewielu. Właściwie całkowicie ufał jedynie jednej osobie, która wciągnęła go w to wszystko. Akihito.
Myśl o nim pojawiła się tak naturalnie, że nie zauważył, kiedy zamyślił się na dobre. Może powinien z nim porozmawiać? Poprosić o polecenie kogoś sprawdzonego? Niemal jakby wezwany myślami, telefon Kaito zawibrował cicho. Ekran rozświetlił się znajomym zdjęciem – śpiący Aki, z wycieczki do gorących źródeł na Hokkaido z zeszłego roku, z rozsypanymi na poduszce, jasnymi włosami, lekko uchylonymi wargami i rozbrajającym spokojem na twarzy.
Uśmiech mimowolnie wpełzł Kaito na usta. Przez chwilę zastanawiał się, co powiedziałby Aki, gdyby wiedział, że zrobił mu to zdjęcie... i że ustawił je jako jego zdjęcie kontaktowe. Pewnie nazwałby go perwersyjnym podglądaczem i śmiałby się przez pół godziny. A może kazałby mu je skasować, uznając je za zbyt osobiste? Kaito z rozbawieniem odebrał połączenie.
– Aki? – rzucił miękko.
Ale już po pierwszych słowach Akihito uśmiech zniknął z jego twarzy a palce zacisnęły się na telefonie, jakby sam aparat mógł wchłonąć jego lęk. Nie chodziło nawet o słowa, choć te również go zaskoczyły, ale o ton Aki’ego. Poważny, zimny, pełen tłumionej złości. To był ton, którego używał tylko w pracy, nigdy bezpośrednio do niego. I nagle wszystkie kolumny w Excelu, wszystkie fikcyjne faktury i zyski, które przed chwilą wydawały się największym zagrożeniem straciły na znaczeniu.
– Czy ciebie już całkiem rozum opuścił?! – rozległo się w słuchawce.
Ciało Kaito napięło się jak cięciwa. Odruchowo cofnął głowę od telefonu, jakby fizycznie próbując oddalić się od natężenia gniewu, które rozlało się po drugiej stronie. Przełknął z trudem ślinę, prostując się w fotelu i unosząc brwi w wyrazie ostrożnego zaskoczenia.
– Co masz na myśli? – zapytał, starając się utrzymać głos spokojnym, chociaż lekko zadrżał.
– Gdzie jest Lu?! – Aki zadał kolejne pytanie, jeszcze bardziej naładowane emocjami.
Kaito zawahał się na ułamek sekundy.
– Posłałem go po zakupy – przyznał niepewnie. – Nie mieliśmy nic na obiad...
W słuchawce zapanowała cisza, ale nie była to cisza spokoju. Wręcz przeciwnie, była naelektryzowana jak powietrze tuż przed burzą. Kaito niemal słyszał, jak Akihito nabiera powietrza i wtedy się zaczęło.
– Jesteś poważny?! – ryknął Aki. – Wysłałeś niewolnika samopas na miasto? I to jeszcze z TWOJĄ KARTĄ?!
– Ale... To Lu – wtrącił Kaito słabo, jakby to miało coś zmienić.
– No właśnie! To LU! Na litość boską, Kaito, co dalej? Hiro też pójdzie za tydzień do piekarni po bułki? – ciągnął Aki, podnosząc głos z każdą sylabą. – Chyba masz ludzi od takich rzeczy? A jeśli nie to zamawia się online, tak jak wszyscy normalni ludzie w XXI wieku!
Kaito zmarszczył brwi. Zaczynał wreszcie rozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło.
– Przecież właśnie tak zrobiłem... – wymamrotał pod nosem. – Ale Lu nie wspomniał, że świeże ryby opóźnią dostawę, więc... posłałem go do sklepu.
W słuchawce dało się słyszeć niezrozumiałe mamrotanie. Jakby Akihito mówił sam do siebie, pełen irytacji. Kaito nie wyłapał ani słowa, tylko ton, który wskazywał, że był bliski wrzenia. A potem znów usłyszał wyraźny głos, jakby Aki przyłożył telefon z powrotem do ust.
– Czy ty w ogóle rozumiesz, jakie niebezpieczeństwo ściągnąłeś na MOJEGO Lu? – syknął ostro.
– Ale przecież pojechał z nim kierowca – odpowiedział Kaito, próbując się bronić.
– Tak, kurwa?! – eksplodował Akihito – Ale nie wszedł z nim do sklepu! Drake znalazł go samego! SAMEGO na pasażu handlowym!
Nastała cisza. Kaito zamarł, zupełnie jakby ktoś odciął mu dopływ tlenu. Przecież jasno i wyraźnie powiedział kierowcy, że… ma zabrać Lu na zakupy. Aż pobladł, gdy zdał sobie sprawę z własnego błędu. Takeru, kierowca, był świetnym pracownikiem. Oddanym i wiernym, gotowym do pracy o każdej porze dnia i nocy. Ale… traktował polecenia bardzo dosłownie, jakby nie potrafił czytać między wierszami i domyślać się, że Kaito oczekuje, że czasem sam wykaże się pewną inicjatywą. Jeśli kazał mu zabrać chłopaka na zakupy to właśnie to zrobił. Zawiózł go do sklepu i tyle. Od biedy może jeszcze przywiezie go z powrotem, ale tego też nie był do końca pewien. Do tego stopnia, że aż wychylił się na krześle, by sprawdzić, czy jego samochód nie wrócił na podjazd, ale na szczęście nie. Chociaż tyle.
– Masz w ogóle pojęcie, co mogło się stać?! – ciągnął tymczasem Aki. – Lu ma fobie społeczne! Mógł dostać ataku paniki! Mogła zgarnąć go ochrona! Albo mógł się po prostu zgubić, sparaliżowany strachem! Cokolwiek!
Kaito przymknął oczy i przechylił się do tyłu, aż oparcie fotela cicho jęknęło. W jego wnętrzu coś opadło – ciężka, duszna świadomość, że zignorował coś, co powinno być oczywiste. Po kilku sekundach milczenia powiedział odzyskał głos.
– Nie pomyślałem o tym – przyznał ze skruchą.
– No właśnie, kurwa, nie pomyślałeś! – odpowiedział Aki, wciąż wściekły, ale już bardziej zmęczony niż rozjuszony. – I tylko dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi od tylu lat, przyjadę po Lu dopiero w sobotę, jak się umawialiśmy. Ale dopóki nie przekroczę twojego progu, zabraniam ci wysyłać go gdziekolwiek. Nigdzie! Nawet z tobą.
Kaito otworzył usta, by odpowiedzieć, by przeprosić, by powiedzieć cokolwiek, ale nagle usłyszał trzask i połączenie się urwało. Spojrzał na ekran zakończonego połączenia. Przez ułamek sekundy wpatrywał się jeszcze w zdjęcie uśpionej, spokojnej twarzy Akihito, nim to zniknęło a ona opuścił powoli komórkę na biurko.
Tymczasem po drugiej stronie miasta Akihito oparł się łokciami o blat biurka, ukrywając twarz w dłoniach. Telefon leżał kilka metrów dalej, pod ścianą, tam gdzie wylądował po gwałtownym rzucie. Oczami wyobraźni wciąż widział Lu błąkającego się po sklepie jak przestraszone dziecko, z oczami szeroko otwartymi i dłońmi drżącymi na rączce koszyka. Na szczęście wiedział, że jest z nim Drake i już nic mu nie grozi, że bezpiecznie wróci do willi Kaito.
Miał ochotę pojechać prosto do niego, przywiązać go do krzesła i wtłuc mu pasem w tyłek trochę zdrowego rozsądku. A potem... przytulić Lu. Zawinąć go w koc, napoić truskawkową herbatą i usiąść z nim na kanapie w salonie, by obejrzeć coś ze Studia Ghibli, jak wtedy, gdy był młodszy i jeszcze bardziej wycofany. Byle pozostał bezpieczny u jego boku. W posiadłości, gdzie chciał zamknąć go i nie wypuszczać donikąd przez najbliższy miesiąc, rok, przez resztę jego cholernego życia.
Jego rozważania przerwało pukanie do drzwi.
– Zły moment... – wycedził przez zęby, nie odrywając twarzy od dłoni.
Ale drzwi uchyliły się niepewnie, a w szparze pojawiła się głowa Misaki’ego, który rzucił pytające spojrzenie do środka. I to wystarczyło.
– Spierdalaj! – wrzasnął Akihito, podrywając się na równe nogi.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Misaki cofnął się tak szybko, że niemal wpadł na biuro sekretarki. Spojrzał na nią zdezorientowany, trzymając w rękach teczkę z dokumentami.
– Przecież... sam mnie wezwał... – mruknął zdezorientowany.
Kobieta tylko rozłożyła bezradnie ręce. Misaki spojrzał na drzwi, potem na teczkę i już miał się oddalić, gdy nagle drzwi znów otwarły się z impetem a w progu pojawił się Akihito.
– Daj to – warknął ,wyrywając mu dokumenty z rąk i wskazał wnętrze gabinetu brodą. – Właź – rozkazał ostro.
Misaki przełknął ślinę, czując jak jego wnętrzności zaczynają się kotłować od stresu. Wziął głęboki oddech i ruszył naprzód jak skazaniec w stronę kata, mając przyjąć wyrok, na który wcale nie czuł się gotowy.
Lu siedział na ławce z kubkiem malinowego latte w dłoniach. Plastikowy pojemnik był już w połowie pusty a bita śmietana powoli topniała, mieszając się z różowym napojem o konsystencji budyniu. Chłopak popijał go przez słomkę małymi łyczkami, trzymając kubek wciąż lekko drżącymi dłońmi, ale jego oddech się unormował. Siedział skulony, z przesadnie złączonymi kolanami i ramionami przyciśniętymi do boków, jakby próbował zwinąć się w sobie i zniknąć, ale przynajmniej nie wyglądał już, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
Drake usiadł obok niego bez słowa, opierając łokcie o oparcie ławki. Przez chwilę milczeli obaj, obserwując przesuwający się przed nimi powolny spektakl życia centrum handlowego. Widzieli matki z dziećmi, pracowników biurowych spieszących się do przerwy, pary trzymające się za ręce, turystów z aparatami przewieszonymi przez szyje. Przewijał się przed nimi tłum, zbyt głośny, zbyt jasny, zbyt obcy. Drake zsunął nieco ciemne okulary z nosa i spojrzał na zegarek.
– Skończyłeś już? – zapytał z pozorną obojętnością, zerkając na chłopaka kątem oka. – Nie mam całego dnia. Za godzinę muszę wracać do pracy, a nawet nie zaczęliśmy zakupów.
Lu oderwał wzrok od ludzkiej ciżby i spojrzał do kubeczka, jakby szukał tam ukrytej odpowiedzi. Wziął do ust końcówkę słomki i wyjął z dna odrobinę bitej śmietany, którą wyssał z namaszczeniem godnym znawcy deserów.
– Jeszcze chwila… – dopiero wtedy odpowiedział cicho, bez podnoszenia głowy.
Drake westchnął, niemal niezauważalnie. Odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki po papierośnicę, ale zaraz zawahał się i zrezygnował. Centrum handlowe. Teren wrogich przepisów i irytującej kultury zdrowego trybu życia. Wsunął metalowe pudełko z powrotem do kieszeni. Może Kenji miał rację? Może rzeczywiście wypalał ostatnio zbyt wiele? Może to już nie był tylko rytuał, ale przymus? Przemknęło mu przez głowę, że kiedy zaczynasz planować dzień wokół momentów, kiedy możesz się zaciągnąć – to znak, że straciłeś kontrolę. Nawet jeśli nie lubił ograniczeń, również tych które sam na siebie nakładał, uznał, że chociaż warto to przemyśleć.
Nagle w jego uchu rozległ się przeciągły dźwięk siorbania, aż przebiegł mu po karku dreszcz. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Lu padłby martwy na miejscu. Chłopak skończył właśnie ostatnie centymetry malinowego wynalazku, który ktoś śmiał nazwać kawą, siorbiąc przez słomkę tak głośno, że nawet para emerytów przechodzących obok rzuciła im krótkie, pełne pogardy spojrzenie.
Drake zmrużył oczy, ale nie powiedział ani słowa. Lu za to mlasnął z zadowoleniem, jakby właśnie pochłonął kulinarne arcydzieło. Wstał, zgrabnie wrzucił pusty kubeczek do kosza przy ławce i oblizał usta z teatralną gracją. Dopiero wtedy odwrócił się w stronę mężczyzny.
– Teraz możemy iść – oznajmił, z iskierką zadowolenia w ładnych, bursztynowych oczach.
– Nareszcie – mruknął Drake, prostując się z jękiem godnym człowieka, którego zmuszono do siedzenia obok rzucającego frytkami pięciolatka w barze szybkiej obsługi.
Skierowali się w stronę alejki prowadzącej do supermarketu. Szli bez pośpiechu, chociaż Drake raz po raz zerkał na zegarek. Dopiero po kilku minutach uświadomił sobie, że niesie coś w rękach. Papierową torebkę. Zerknął na nią zaskoczony, jakby dopiero teraz zorientował się, że mu ją wręczono. Otworzył ją nieco i zerkając do środka. Dojrzał małą perfumetkę w różowym flakonie i jakiś krem o nazwie, która brzmiała jak francuskie przekleństwo. Stracił zainteresowanie równie szybko, jak je zdobył.
Ale wtedy dostrzegł coś jeszcze. Z kieszeni spodni Lu, tych dopasowanych, zbyt modnych jak na gust mężczyzny, wystawał złoty prostokąt. Karta należąca do Kaito, oczywiście. Drake jednym palcem wsunął ją z powrotem.
– Chociaż jej pilnuj – mruknął znudzonym tonem.
Lu spojrzał na niego z lekkim zawstydzeniem i skinął głową. Nie odpowiedział. Może zrozumiał a może po prostu nie miał już siły się tłumaczyć. Drake wzruszył ramionami i wyprzedził nieco chłopaka, chcąc nadać ich marszowi szybsze tempo. Galeria była ogromna, przez co nie byli nawet w połowie drogi do spożywczaka, a on miał już serdecznie dość. Ale przynajmniej Lu był cały. I względnie spokojny. Na razie.
Drake uniósł kącik ust w uśmiechu i spojrzał z ukosa na chłopaka idącego obok.
– A jak właściwie za to zapłaciłeś? – spytał zaczepnie, wskazując skinieniem głowy na papierową torebkę. – Nie mów, że użyłeś karty Kaito?
Lu zerknął na pakunek, który mężczyzna niósł w dłoni, jakby dopiero sobie o nim przypomniał.
– Miałem trochę drobnych od Pana – odpowiedział cicho. – Na wszelki wypadek.
Uśmiech zniknął z twarzy Drake’a równie szybko, jak się pojawił. Zastąpił go wyraz czystego znudzenia. Uniósł brew, przewrócił oczami i westchnął, jakby właśnie usłyszał, że ktoś zamierza opowiedzieć mu historię o tabeli rozliczeń podatkowych.
– Szkoda – mruknął z rozczarowaniem. – Myślałem, że masz więcej luzu, ale chyba jednak masz kij w tyłku jak Makoto.
Lu aż zmarszczył brwi i wyprostował ramiona jak urażony kot.
– Kupiłem kawę za pieniądze pana Kaito – oznajmił z godnością, choć jego ton brzmiał raczej jak – Ja też czasem robię coś odważnego, naprawdę!
Drake roześmiał się krótko i sarkastycznie.
– No rzeczywiście wyczyn – prychnął. – Wydałeś osiemset jenów. (ok 20zł) Chyba nawet ten twój krem kosztował więcej.
Uniósł torbę z zakupami Lu i potrząsnął nią lekko, jakby ważąc koszt zawartości na dłoni. Lu zarumienił się natychmiast, jego uszy zrobiły się różowe a wzrok uciekł w bok, jakby miał nadzieję, że mężczyzna nie zapyta dalej.
– Kosztował osiem tysięcy… (200zł) – przyznał w końcu niemal szeptem.
– Ile?! – Drake uniósł brwi, zatrzymując się na moment. – Osiem tysięcy jenów? Za słoiczek z miksturą dla księżniczek? – zakpił.
Zajrzał raz jeszcze do torby, tym razem uważniej. Objął wzrokiem markę kosmetyku a potem zatrzymał spojrzenie na perfumetce.
– Tę nazwę kojarzę – mruknął. – To nie jest coś z podrzędnej drogerii.
Zacisnął dłoń na rączce torby i spojrzał na Lu podejrzliwie.
– Ile zapłaciłeś za perfumy? – spytał z ciekawości.
Lu wbił wzrok gdzieś w przestrzeń przed siebie, udając zainteresowanie architekturą ścian i podłogi.
– Były w promocji... I to tylko perfumetka. Nie pełnowymiarowy flakon – mamrotał, chcąc odwlec odpowiedź.
Drake nie dał się jednak zbyć.
– Ile, Lu? – zapytał ostrzejszym tonem.
Chłopak westchnął przeciągle, wiedząc, że nie ucieknie.
– Prawie dwadzieścia cztery tysiące… (600zł)
Drake aż pokręcił głową z niedowierzaniem i wybuchnął cichym śmiechem – bez radości, bardziej z irytacji.
– Akihito was rozbestwił – stwierdził. – I to na dobre.
Ruszyli dalej, ale Drake dopiero po kilku krokach zorientował się, że coś jest nie tak. Lu zniknął z zasięgu jego wzroku. Zmarszczył brwi i zatrzymał się, odwracając przez ramię. Chłopak na szczęście stał kilka metrów dalej, zapatrzony w witrynę sklepową jak dziecko w cukiernię. Wzrok miał utkwiony w parze trampek, które błyszczały zza szyby w soczystym, brzoskwiniowym kolorze. Conversy. Idealnie wystylizowane, niemal zbyt ładne, by je nosić. Drake przewrócił oczami i wrócił się do niego.
– To nie jest sklep spożywczy, geniuszu – rzucił cierpko.
Lu nawet się nie poruszył.
– Wiem. Ale te buty są obłędne… – Odpowiedział cicho, z westchnieniem pełnym pragnienia i rezygnacji jednocześnie.
Drake jeszcze raz spojrzał na buty, bardziej z obowiązku niż ciekawości. Brzoskwiniowy nie był jego kolorem. Ani kolorem nikogo, kogo znał.
– To sobie je kup – powiedział obojętnie. – Skoro tak ci się podobają.
Lu spojrzał na niego bez słowa a potem znów odwrócił wzrok w stronę witryny.
– Wydałem już wszystko, co Pan mi dał – powiedział niemal melancholijnie.
Drake wzruszył ramionami, jakby odpowiedź była oczywista.
– Skoro tak, to nie ma co się na nie gapić – rzucił i odwrócił się znowu w kierunku supermarketu. – Czas nas goni.
Lu jeszcze przez kilka sekund trwał w miejscu, zapatrzony w buty, które błyszczały jak zachodzące słońce zamknięte za szkłem. Potem powoli odwrócił się i poszedł za mężczyzną. Szedł krok za nim, zerkając przez ramię na witrynę, która coraz bardziej oddalała się wraz z każdym ich krokiem.
– Pan kupiłby mi te buty… – mruknął cicho pod nosem, niemal niesłyszalnie.
Nie spodziewał się reakcji, ale Drake, mimo panującego wokół zgiełku i harmidru centrum handlowego, usłyszał to doskonale.
– To poproś o nie Akihito – rzucił chłodno.
Lu opuścił ramiona, wbijając smętnie wzrok gdzieś w posadzkę.
– Pan odbierze mnie dopiero pod koniec tygodnia – powiedział smutno. – Do tego czasu pewnie się wyprzedadzą... to limitowana edycja.
Drake wzruszył ramionami z absolutną obojętnością.
– Trudno. Nie zawsze dostaje się wszystko, czego się chce.
I szli dalej, ale po kilku krokach usłyszał za sobą dziwny, krótki dźwięk. Odwrócił się. Lu znów stał w miejscu z roztrzęsionymi ramionami i szybkim, urywanym oddechem, jakby coś go dusiło. Oczy miał szeroko otwarte a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała zbyt gwałtownie.
– Co ci się znowu dzieje?– zapytał Drake, zirytowany.
– N-nic... – wyjąkał Lu, z trudem łapiąc powietrze. – Tylko... tylko się zastanawiałem, jak mam poprosić Pana o te buty... i chyba trochę się... zestresowałem.
Oparł się o pobliską ławkę, przymykając oczy, jakby próbował skupić się na oddychaniu.
– Możemy... możemy usiąść? – poprosił.
Drake jęknął cicho, ale skinął głową i wskazał głową na ławkę. Usiadł pierwszy, ciężko, z cichym westchnięciem pełnym rezygnacji. Lu osunął się obok, nadal łapiąc oddech jak po biegu.
– Oddychaj głęboko – Drake rzucił zniecierpliwionym tonem. – I przestań myśleć o głupotach.
Lu pokiwał głową, ale nie był w stanie powstrzymać słów, które zaczęły się z niego wylewać jak rwąca rzeka.
– To wszystko przez pana. Tak mnie pan zestresował tą szarpaniną... Naprawdę prawie zemdlałem, jak ten ochroniarz podszedł. I czemu pan powiedział, że jesteśmy rodziną i że trochę się posprzeczaliśmy? Co jeśli wezwaliby policję? A co, jeśli chcieliby nas wylegitymować? Ja nie mam przy sobie dokumentów ani niczego.
Drake zmrużył oczy. Znał te zagrywki zbyt dobrze. Jego chłoptaś też potrafił rozpętać histerię, gdy chciał coś wymusić, chociaż robił to z dużo większą bezczelnością. U Mick’a jednak sprawa była prosta – przytrzymać, rozkazać, ewentualnie przyłożyć pasem i już. Ale Lu... Lu był inny. Delikatniejszy. Nie należał też do niego. I co najgorsze, wciąż znajdowali się w miejscu publicznym. Drake zgrzytnął zębami, czując, jak czas przecieka mu przez palce jak piasek.
– Poczujesz się lepiej, jeśli kupię ci te cholerne buty? – zapytał, głos miał twardy, jakby każde słowo kosztowało go zbyt wiele.
Lu spojrzał na niego zaskoczony, jakby zupełnie nie spodziewał się tej propozycji. Jego spojrzenie było niepewne, zbyt ciche, zbyt kruche, żeby było prawdziwe.
– Nie o buty tu chodzi – powiedział po chwili.
Drake uniósł brew z politowaniem.
– Tak, jasne – rzucił. Wstał z ławki. – Dobra. Chcesz je czy nie?
Lu zawahał się, zerknął znowu w stronę witryny, jakby chciał upewnić się, że trampki wciąż tam są. Pociągnął kilka razy nosem, przypominając sobie chyba, że powinien być wciąż roztrzęsiony. W końcu pokiwał powoli głową, niepewnie, jakby spodziewał się zaraz ciosu zamiast zgody.
Drake nie powiedział ani słowa. Po prostu chwycił go za nadgarstek – pewnie, mocno, choć bez brutalności – i pociągnął w stronę sklepu. Zdecydowanym krokiem ruszyli przez alejkę, a Lu sunął za nim jak piórko niesione przez wiatr. Nie odważył się zapytać o nic więcej. Jego dłoń była ciepła w uchwycie Drake’a. Serce nadal biło mu zbyt szybko z powodu adrenaliny, ale nie potrafił powstrzymać zwycięskiego uśmiechu, który wykwitł mu na twarzy.
– I kto tu ma kij w dupie i jest nudny, co? – zapytał w myślach, niedowierzając, że naprawdę poszło tak łatwo.
Gdyby odwalił coś takiego przy Panu dostałby tak solidną karę, że nie podniósłby się z łóżka przez bity tydzień. Ale nawet jeśli pan Drake powie o tym Panu, to przecież miał solidne wytłumaczenie. Było to zadośćuczynienie za strach i stres jaki w nim wywołał. Za biedne, malinowe latte, które wylądowało na podłodze!
Prawie dwie godziny później Drake prowadził Lu przez parking podziemny, zgrzytając zębami i mrużąc oczy, usiłując wypatrzyć czarne auto Kaito wśród szaroburych, anonimowych sylwetek samochodów. Betonowe słupy, mdłe oświetlenie i wciąż unoszący się w powietrzu zapach spalin nie pomagały mu utrzymać nerwów na wodzy. Ręce bolały go coraz mocniej od ciężaru niesionych reklamówek. Każdy krok sprawiał, że uchwyty wrzynały mu się boleśnie w palce, a ścięgna w nadgarstkach napinały się jak stalowe liny.
Może i był w stanie wycisnąć na siłowni ponad sto kilo, ale ciągnięcie siatek z jedzeniem w nierównomiernym obciążeniu to był inny rodzaj tortur. Równocześnie i bardziej upokarzający. Tym bardziej, że kilka kroków przed nim szedł Lu – lekki, zadowolony, wręcz płynący przez przestrzeń parkingu, kołysząc biodrami jak postać z reklamy perfum. W rękach trzymał tylko jedną torbę. Z tymi cholernymi, brzoskwiniowymi conversami.
Drake spojrzał na niego spode łba. Ile razy próbował dać chłopakowi coś cięższego – choćby butelkę oleju czy paczkę ryżu – Lu bladł jak duch, sapiąc, że robi mu się słabo i że nie da rady. Po czwartym razie Drake po prostu przestał próbować. Dla świętego spokoju. I dlatego, że nie chciał wzbudzać paniki w markecie. Już i tak postronni ludzie gapili się na nich, kiedy Lu piszczał z zachwytu na widok herbatników w kształcie kwiatków, twierdząc, że wyglądają tak uroczo, że na pewno są przepyszne. Tak więc to Drake pchał wózek. To Drake dźwigał siatki. A Lu wskazywał palcem jak rozkapryszony książę, co jeszcze ma znaleźć się w koszyku.
Drake poprawił chwyt na rączkach siatek, które zaczęły wpijać mu się w dłonie, i zapytał zirytowany:
– Jeszcze daleko?
– Już blisko – odparł Lu swobodnie, nie odwracając się.
Oczywiście, że wiedział, że specjalnie wybrał najdalsze możliwe zejście na parking, by trochę podręczyć pana Drake’a i dla drobnej zemsty za malinowe latte i może jeszcze odrobiny zabawy.
Jednak wreszcie dotarli do celu. Czarne auto Kaito stało w cieniu między kolumnami. Gdy się zbliżyli z miejsca kierowcy wysiadł Takeru – wysoki, elegancki, o chłodnym spojrzeniu, które spoczęło najpierw na Lu, potem na Drake’u.
Rozpoznał w mężczyźnie klienta swojego szefa. Bywał u nich. Znany z nazwiska i opinii. Co prawda nieco go zdziwiło, że ten sam mężczyzna robi zakupy z młodym znajomym Kaito, ale nie zadał żadnych pytań.
– Dzień dobry – rzucił uprzejmie i beznamiętnie, otwierając bagażnik.
Drake bez słowa podał mu ciężkie siatki. Czuł ulgę, jakby zrzucał z siebie pół swojego dnia. Takeru ułożył wszystko starannie, a potem sięgnął po torbę, którą wciąż ściskał Lu. Ale chłopak natychmiast przytulił ją do piersi, jakby trzymał w niej coś bezcennego.
– Tę wezmę na kolana – powiedział z powagą, która była wręcz absurdalna w kontekście trampków.
Takeru skinął tylko głową i zamknął bagażnik. Lu tymczasem zwrócił się do Drake’a i skłonił się lekko, z wdzięcznym, trochę zawstydzonym uśmiechem.
– Dziękuję za pomoc w zakupach. I… za buty.
Drake wywrócił oczami, ale na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Było nawet zabawnie – przyznał. – Chociażby wtedy, kiedy te dwie nastolatki stwierdziły, że jesteśmy uroczą parą.
Lu zarumienił się natychmiast, spuszczając głowę.
– Przepraszam… – mruknął. – Z radości z butów rzuciłem się panu na szyję…
Drake parsknął krótkim śmiechem.
– Lepiej nie mówmy o tym Akihito – rzucił z rozbawieniem. – I już wsiadaj. Kierowca czeka.
Lu już otwierał drzwi, gdy usłyszał jeszcze:
– Jedź prosto do Kaito. Żadnych przystanków. Żadnych maków. Żadnych dziwnych pomysłów – Drake pouczył go ostrym tonem.
– Oczywiście – Lu pokiwał szybko głową. – Dziękuję jeszcze raz!
Wsiadł do auta z torbą na kolanach, a Takeru zajął miejsce kierowcy. Silnik zamruczał cicho i samochód ruszył, znikając powoli między betonowymi kolumnami. Drake patrzył za nimi przez chwilę. Dopiero gdy tylnie światła auta całkiem zniknęły z jego pola widzenia, westchnął i rozejrzał się wokół. Parking był ogromny. Panował w nim półmrok, wszędzie stały rzędy aut, podobnych do siebie jak z tej samej matrycy. Mężczyzna przymknął oczy.
– Gdzie do cholery zaparkowałem…? – mruknął pod nosem, zaciskając zęby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz